poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Dzień trzeci - Krym wita



 Rano budzi nas bębnienie deszczu o namioty - nie jest to najmilsze przebudzenie....Wyjście na zewnątrz oznacza unurzanie się w zimnej mżawce - nie leje - jak nam się "od środka" wydawało, tylko siąpi - tak czy siak: oznacza to mokre kanapki na śniadanie...
Zwijamy obozowisko dość żwawo, choć pakowanie mokrych namiotów do przyjemności nie należy...Niestety, nasze buty po kontakcie z rozmiękłą gliną, nie przedstawiają zbyt eleganckiego widoku. Niemniej jednak, krajobrazowi lokalnemu trzeba oddać sprawiedliwość - bardzo ładne okoliczności przyrody:



 
Jedziemy nadal główną (szeroką i równą) drogą Kijów - Odessa. Co jakiś czas mijamy bazary - są umiejscowione po obydwu stronach jezdni: w okolicy bazaru ulica zyskuje pobocze tak duże, że mogą parkować obok siebie dwie - trzy ciężarówki. Na bazarze można kupić wszystko - owoce, warzywa, suszone ryby, miód, gorące dania, papierosy, wino - asortyment zmienia się nieco w zależności od regionu i - jak przypuszczam - pory roku. Na każdym z nich można spotkać psy i koty różnej maści - do wyboru, do koloru - wszystkie jednakowo głodne i na wpół zdziczałe.


 
 Tu muszę się wytłumaczyć z przejechania TYLU kilometrów i braku fotek z drogi. Wyjaśnienie jest proste: krajobraz jest dość monotonny - pola, pola i pola. Słoneczniki, kukurydza, zboże, nieużytki. Oprócz tego, przy drodze zwykle rosną drzewa, utrudniające robienie fotek "w biegu". Ale najgorsze są wszechobecne słupy, rury, instalacje nawadniające, na wpół zardzewiałe, jakby porzucone? Brak w tym wszystkim ładu i harmonii, wszędzie widać łapska człowieka, nieudolnie usiłującego zapanować nad przyrodą, w efekcie psującego wszystko, czego się dotknie. Do robienia zdjęć nie zachęca też ponura pogoda, która uwydatnia wszystko, co brzydkie.
 Ot, dla przykładu - pole słoneczników:


 ok.13:00 Wjeżdżamy do Obwodu Chersońskiego. To kraina arbuzów - czyżbyśmy trafili do raju? Widoki za oknem temu przeczą.  Stepów, na które się tak bardzo nastawiałam, wciąż brak. Prawdopodobnie pola i nieużytki, które obserwujemy za oknem, były niegdyś stepami....

ok. 13.30 Przejeżdżamy przez Dniepr. Z przygodą i przytupem!


Jakaż to wielka rzeka! Najdokładniej zaś przekonują się o tym D. i G.......Mniej więcej na środku mostu, kiedy z zapartym tchem podziwiamy ogrom wody, dociera do nas głos z CB Radia: "coś wam spadło z dachu!" Na moście zatrzymać się nijak nie można - dojeżdżamy więc do końca i oceniamy straty. Odpadło nam....wieczko od wc-wiaderka, wraz z deską klozetową. Ja i I. przez kilka minut nie możemy opanować ataku śmiechu......Dla ciekawych - zdjęcie pamiątkowe:
Cała akcja wyglądała podobno malowniczo - tak twierdzi załoga Toyoty, która jechała za nami i  obserwowała odlot. Na poszukiwania rusza najpierw D. - odnosi połowiczny sukces: odnajduje pokrywkę, mniej więcej w połowie mostu. Potem do akcji poszukiwawczej wkracza G. - zadanie: odnaleźć deskę. Deska jednak postanowiła wieść życie na wolności - prawdopodobnie spłynęła Dnieprem do morza, wierząc w to, że dostąpi awansu społecznego i zostanie deską surfingową. Zostaliśmy z pustym wiaderkiem - jak słusznie podsumował któryś z uczestników wyprawy: "dobrze, że nie było jeszcze używane, bo inaczej przygoda mogłaby być nieco bardziej śmierdząca..."

17.00 Tu powinno znaleźć się zdjęcie sytuacyjne pt. "Krym wita", jednak z powodu deszczu, korka i ogólnego zapóźnienia, nie zdecydowaliśmy się na postój pod monumentem - stosowną fotkę obiecujemy sobie pstryknąć w cyklu: "Krym żegna".
Po godzinie jesteśmy już w takim miejscu, że możemy zaczynać poszukiwania noclegu. Najpierw zakupy w wiejskim sklepiku w okolicach Slavne (a może w samym Slavne?) - oprócz standardowych piw, win i chleba, udaje nam się kupić mrożone pielmieni http://pl.wikipedia.org/wiki/Pielmieni  i gołąbki: będzie pyszna kolacja! Docieramy nad Morze Czarne (Zatoka Karkinicka) o takiej godzinie, że możemy śmiało myśleć o pluskaniu się w morskiej wodzie. Nic to, że plaża nie należy do najpiękniejszych i nie mogłaby służyć jako fotoreklama wspaniałości Krymu....


Rozbijamy obóz i po przyrządzeniu obiadu ze wspomnianych wyżej gołąbków i pielmieni (REWELACJA!) - mimo natrętnych muszek - zamierzamy cieszyć się bliskością Wielkiej Słonej Wody i brakiem deszczu, który wszak towarzyszył nam codziennie podczas podróży.


Niektórzy mają nawet rzadką okazję oglądania mnie na dachu Landka:


Aż do zachodu słońca, żadna siła nie jest w stanie wyciągnąć nas z wody.

Wieczorem, przy świetle księżyca i gwiazd, zjadamy chersońskiego arbuza. Postanawiam już NIGDY nie kupować na bazarze miejscowego wina wytrawnego. Reszta ekipy nie narzeka na swoje - słodkie. P. z Kampera okazuje się świetnym opowiadaczem dowcipów - skarbnicą bez dna. Wesoły to będzie wyjazd.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz