sobota, 20 sierpnia 2011

Dzień ósmy - plażowanie

W nocy okazuje się, że nasze optymistyczne założenie na temat temperatury, było mocno przesadzone - pod prześcieradłami jest nam tak bardzo zimno, że cieszymy się z - profilaktycznie zabranych do namiotu - polarów. Nad ranem pozwalają nam dotrwać do świtu bez szczękania zębami. Tym samym - upada pomysł nierozwijania śpiworów - Krym w sierpniu to jednak nie to samo, co jakieś tropiki.
Budzi nas - tak jak się spodziewaliśmy, szum morza. Nie, nie można tego nazwać szumem - jest to delikatny szelest wody o kamienie. Fale są nieznaczne, ale przelewając się przez owalne kamyki, których na plaży jest mnóstwo, generują miły, kojący dźwięk.


Jeszcze przed 7 rano uciekamy z namiotów - po wschodzie słońca błyskawicznie robi się gorąco. Plaża nie jest, niestety, pozbawiona ludzi - trudno. Na szczęście (oprócz porannej, tubylczej, pijackiej awantury w pobliskim barze), nie przeszkadza nam to za bardzo. Rozkoszujemy się słońcem i wodą.
Nagle, ludzie na plaży pokazują w stronę morza. Patrzymy również: w oddali widać baraszkujące DELFINY! Nie jakieś cyrkowe, oswojone, tylko najprawdziwsze, dzikie delfiny. Niesamowite przeżycie.



 Nasze obozowisko od strony morza wygląda jak reklama namiotów popularnej firmy turystycznej:


 
Od strony lądu wyglądamy tak:
 
Tu: widok na - wspomniany - bar plażowy oraz, hmmm...przybytek pierwszej potrzeby.

 
I "przybytek" w zbliżeniu.



Zastanawiałam się, czy nie zrobić dokumentalnego zdjęcia wnętrza tego obiektu, ale jednak się nie zdecydowałam. Powiem w skrócie: wewnątrz są "stanowiska" typowe dla ukraińskich toalet publicznych - po prostu: otwory w podłodze. Nasz przybytek jest zaś wersją "ulepszoną" - ma po trzy "stanowiska" po stronie męskiej i trzy po damskiej. Problemem dla przybysza z Zachodu jest to, że między poszczególnymi stanowiskami nie ma ścianek, czy choćby parawanów. Cóż, to w końcu tylko fizjologia, "nic co ludzkie nie jest mi obce". Widać przy tej okazji dokładnie, kto jest bardziej skażony cywilizacją, a dla kogo naturalne czynności pozostają niczym więcej, jak tylko...naturą: ci "cywilizowani" czekają grzecznie, aż cały "obiekt" będzie wolny, ci "naturalni" nie krępują się i zajmują każde wolne "stanowisko", a do czekających na zewnątrz wołają ze środka: "zachaditie pażałsta". Może w tych okazjach warto porozmawiać o życiu i filozofii, zadumać się nad sensem życia...

Jedni grupowo roztrząsają życiowe problemy w  zaciszu publicznego szaletu, inni budują wieże z plażowych kamieni, jeszcze inni po prostu pływają, nurkują i zalegają na słońcu - z lekturą lub bez.


Dwie rzeczy, które utkwią nam w pamięci (oprócz, oczywiście, toalety), lemoniada i parasol plażowy.
Lemoniada opakowaniem nie różni się niemal od piwa - widok potomstwa wychodzącego z baru z butelkami w ręku - bezcenny.




Zaś parasol....Jego górna, część, zrobiona - dodam - z solidnej blachy,  została umiejscowiona na takiej wysokości, że panowie regularnie uderzają w nią głowami. Bardzo szybko zaczynamy prowadzić ranking uderzeń w nasz obozowy "gong". Prowadzi M. z załogi Toyoty. Ale każdy z panów ma na swoim koncie zasygnalizowanie swojej obecności.

Popołudniem, ja, D. i P. udajemy się do Sudaku po zakupy dla całego obozu: przywozimy pyszne lepioszki, warzywa (kukurydza!) i owoce (naturalnie: arbuzy!) oraz całe naręcza zakupów spożywczych z supermarketu. Podziwiamy po drodze niesłychane widoki, których - z powodu ciemności - nie widzieliśmy w drodze wczorajszej. Przeżywamy też mało przyjemną utarczkę słowną z ekspedientką w supermarkecie: z dotychczasowych kontaktów z ludźmi wiemy, że w miastach, w szczególności zaś w miejscach, gdzie powinna obowiązywać zasada: "klient nasz pan", nadal obowiązuje zasada: "klient intruzem i potencjalnym oszustem/złodziejem". Pańcia w sudackim sklepie jest kwintesencją postawy: "ja jestem panią na stanowisku, a wy mi do pięt nie dorastacie i tylko zawracacie głowę". D. nie wytrzymuje (bo to już kolejne spotkanie z tego typu traktowaniem z góry) - i pyta - grzecznie, acz dobitnie, tak żeby pozostałe kasjerki i inni klienci słyszeli - dlaczego klienta, który robi duże zakupy, traktuje się tak nieuprzejmie. I tu - ku mojemu zdziwieniu - zaczyna działać ukraińska zasada, opisana nam przez Naszą Znajomą: trzeba wchodzić kopiąc w drzwi, dopiero wtedy jest się miło obsługiwanym, ludzie na wejściu grzeczni i uprzejmi, są na straconej pozycji. Ktoś kto "rozrabia" musi mieć mocne "plecy", dlatego trzeba do niego podchodzić z całym uniżeniem. Ktoś grzeczny jest na pewno szarą myszą niewartą uwagi. Kiedy to słyszałam, nie wierzyłam, że to może być prawda. Po dwóch tygodniach na Ukrainie potwierdzam - tak właśnie jest. Sprawdzone osobiście na stacjach benzynowych, w barach i sklepach - podobno w urzędach, u lekarzy i wszędzie indziej  - działa ta sama zasada. Taka pozostałość po sowieckim systemie, który z każdego robił kombinatora, w każdym kazał widzieć kombinatora, a człowieka na "urzędzie" stawiał na piedestale, jako kogoś, kto "MOŻE WIELE". Bardzo duży minus dla Ukrainy. Bardzo psuje to nasze nastawienie do tego kraju i pozostawia niesmak.

Po powrocie do obozu zauważamy, że nasze wc-wiaderko, po naddnieprzańskim odrzuceniu przykrywki, zaliczyło poważny awans - zostało wiaderkiem do płukania naczyń. Niestety, tylko do czasu następnego awansu: zabrania go w charakterze studziennego wiaderka do czerpania wody. Po uderzeniu w cembrowinę z wc- wiaderka zostają połamane szczątki. Nie pojedzie z nami w dalszą drogę...

Panowie uruchamiają ponton z silnikiem i robimy krótkie, morskie wycieczki, zaś pod wieczór K. i M. przypływają z udanego połowu ryb. Podczas ich czyszczenia podchodzą do nas tubylcy i ostrzegają, że "te kolczaste" są mocno jadowite - należy uważać i przy oprawianiu, i przy jedzeniu - skaleczenie grozi śmiercią. Wszyscy nerwowo patrzą po sobie - szukamy chętnego do rozpoczęcia posiłku....Ale rybki okazują się tak pyszne, że zajadamy się nimi ze smakiem - co nam zrobią jakieś jadowite kolce?
W pewnym momencie, do naszego wesoło biesiadującego obozowiska, podchodzi człowiek z uprzejmą prośbą: "cześć Polaki, nie prodajetie pażałsta, 50 gram vodki? Ja diengi dam?". No tak - bar odmówił obsługi (to jeden z panów, którzy awanturowali się przed południem). Nie, wódki nie sprzedajemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz