środa, 24 sierpnia 2011

Dzień dwunasty - delfiny

Wreszcie następuje ten dzień - dzień, który zapamiętamy na długo, dzień, który będzie wspominany jako jeden z najpiękniejszych dni tegorocznych wakacji - jedziemy zaznajomić się bliżej z delfinami. Tylko nasza czwórka decyduje się na - dość daleką - eskapadę. Reszta zostaje w naszym nadmorskim obozowisku. Młodzież bardzo mocno podekscytowana - szczególnie I. obiecuje sobie dużo.
Na początek dnia - mało przyjemna przygoda: na drodze wiodącej do naszej plaży, mijamy kilka węży różnej wielkości - jedne czarne, inne brązowe. Pewnie dla miejscowej ludności nie jest to jakaś wielka sensacja, ale muszę przyznać, że w całym swoim życiu nie widziałam tylu węży, co w ten sierpniowy poranek w ciągu kilku minut....
Od Koktebelu dzieli na około 100km, a stamtąd jeszcze kilka dodatkowych, bo decydujemy się na delfinarium podmiejskie. Jedziemy spokojnie, obserwując okolicę - nie widać na ulicach ukraińskiego Dnia Niepodległości - powiem więcej: w pewnym momencie, do samochodów stojących przed przejazdem kolejowym, podchodzi  mężczyzna, oferując ROSYJSKĄ flagę. Wiemy, że Krym usilnie chce powrócić na łono Matki - Rosji, ale żeby tak perfidnie, w ukraińskie święto narodowe?
Kiedy dojeżdżamy na miejsce i parkujemy, Panowie Stróżujący witają nas dobrą informacją: delfiny dzisiaj pracują! Hurra! Obawialiśmy się, że z okazji święta, zwierzakom też dadzą wolne...

Pięknie jest...


Przy bramie do parku stoi tablica: "Karadagskij Zapowiednik". http://pl.wikipedia.org/wiki/Karadah 
Zamieram...to jest TO MIEJSCE, do którego miałam się nie zbliżać, z racji obecności pająka karakurta  (według mojego durnego przewodnika zwanego "czarną wdową"). Jest mi słabo i źle, nie mogę się przyznać I. z jakiego powodu - jej arachnofobia jest jeszcze silniejsza, niż moja....Pozostaje tylko mieć nadzieję, że pająki nie będą przechadzać się stadnie alejkami parkowymi, ani nie wybiorą się gromadą do delfinarium..... 
D. - z właściwą dla siebie przebojowością - zdobywa cztery - z siedmiu wystawionych na sprzedaż - biletów na "pływanie z delfinami"  i po chwili siedzimy w kostiumach kąpielowych, czekając na naszą kolej....
Jednak kiedy delfiny są już gotowe i treserka pyta, kto decyduje się jako pierwszy, jakoś entuzjazm, który towarzyszył naszym dzieciom od kilku dni, gwałtownie opada: wielki, basen (50 m długości,  5 m głębokości), dwa wielkie zwierzaki, które w wodzie czują się zdecydowanie lepiej, niż ludzie...i dwie treserki, nadzorujące zabawy z lądu - jest się chyba czego obawiać...D. odważnie decyduje się wystąpić w charakterze testera atrakcji...Po chwili płynie bardzo szybko dookoła basenu, trzymając się - zgodnie z instrukcją - delfinich płetw grzbietowych...Potem obowiązkowa sesja zdjęciowa przy brzegu - głaskanie delfinów, przytulanie i całusy na szczęście. Na końcu, trenerki polecają wypłynąć na środek basenu i czekać, co się wydarzy....Delfiny wynurzają się obok D., gotowe do pożegnalnej rundki dookoła basenu.



Młodzież, wiedząc, czego się spodziewać, już bez obaw wskakuje - po kolei - do basenu.
 Radość na twarzach - naprawdę szczera i przeogromna. Samo szczęście, nieskażone żadną troską. Bo i delfiny takie są: uśmiechnięte i radosne. Jak w piosence z repertuaru Grzegorza Turnaua: "bo my delfiny, nigdy nie wątpimy, i choćby całe morze wyschło, to ja zostanę optymistą".



Kiedy ja, jako czwarta, zanurzam się w wodzie, wiem już doskonale, czego się spodziewać, jak wygląda program atrakcji, jak trzymać delfiny i co robić, żeby one wiedziały, czego się od nich oczekuje. Wiem też, że mają one osobowości identyczne, jak nasze domowe psiaki: starsza samica, Jana, jest jak nasza Burava - stateczna, żądna pieszczot i spokojna, za to młodszy samiec - Jasza - to - wypisz - wymaluj nasz Wilczasty - nieopanowany, nadpobudliwy, zazdrosny, równie (albo bardziej!) żądny głaskania i zainteresowania, jednak nie potrafiący poczekać w spokoju na swoją kolej - w efekcie - wciąż niedopieszczony i opływający wokół basen nerwowymi rundkami.

Po opuszczeniu delfinarium żadne pająki nam niestraszne! Czujemy dziki głód - postanawiamy jechać do Koktebel na obiad. Po drodze - jeszcze jeden lokalny bazar, na zdjęciu kisz-misz, czyli...winogrona.


I jeszcze raz miejscowy płow. Nigdy dość tej przepysznej potrawy.....Do kompletu manty. Mina zadowolonego konsumenta:


W drodze powrotnej robię sesję zdjęciową krymskiej brzydocie. Gdyby to wszystko zniknęło z krajobrazu, nikt by nie ucierpiał....

Elektrownia przydrożna:


Standardowe blokowisko:



Ogromna gazownia - widać w oddali, że połączona z portem:


Ośrodek wyczasowo - wypoczynkowy - jak sądzę. O poranku, kiedy jechaliśmy w przeciwną stronę, sunął od strony zabudowań sznur ludzi, spragnionych plaży.


A plaża znajduje się tuż za widocznym powyżej przejściem dla pieszych i posiada wszystko, co plaża publiczna posiadać powinna, a czego my nie lubimy: tłumy, bary, atrakcje dla dzieci, stragany i hałas.


Po powrocie do obozu i zdaniu szczegółowej relacji, zaczynamy nurzać się w falach, które - tymczasem - zdążyły się nieźle rozbrykać i rozfalować - przednia zabawa aż do zmroku.







Piękny zachód słońca - ostatni nad Morzem Czarnym - trochę smutno i melancholijnie...R. smaży przepyszne placki z owocami - na osłodę przed rozstaniem z czarnomorską przygodą. 




Obiecujemy sobie wstać rano na wschód słońca - ostatnia okazja zrobienia sesji zdjęciowej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz