czwartek, 30 czerwca 2011

Melnik i termy bułgarskie


9:00 Pobudka i od razu - pranie. Dość klimatyczne okoliczności: wiedziona przez bułgarską starszą kobietę o wyglądzie czarownicy (bardzo szczupła, ubrana na czarno, z siwiejącymi włosami zwiniętymi w kok, z twarzą pooraną tysiącem zmarszczek) - i, zupełnie niepasującym do tego wyglądu, przyjaznym uśmiechu - idę na upiorny strych, gdzie właściciel hotelu umiejscowił pralnię. Wkładam pranie do pralki, "pani czarownica" włącza program i - na migi, bo nie mamy wspólnego języka - pokazuje, że z resztą poradzi sobie sama.
Na śniadanie zamawiamy półmisek regionalnych wędlin i serów oraz - obowiązkowo - zielone figi.
Pan kelner, który wczoraj wydawał nam się mocno zafrasowany - myśleliśmy, że tak bardzo przejął sienaszymi problemami, zgłoszonymi przez telefon - dziś jest równie - i ole nie bardziej - zmartwiony. Nie dość, że zamiast jednego noclegu, decydujemy sięna dwa, to zjedliśmy u niego porządną kolację i takież śniadanie - a on sprawia wrażenie jakby popadał w coraz większą depresję, im więcej  potraw zamawiamy. Czyżbyśmy wyjadali mu ostatnie zapasy?
Tak, czy owak - lukanka (rodzaj salami) będzie od dziś moją ulubioną salami. Słony ser lubiłam od dawna - nieważne, czy nazywa się feta, czy sirene. Nieśmiało próbuję zielonych fig  - oj, dość specyficzny smak: musi znaleźć amatora i nie będę nim ja. D. - nieco ostrożnie, po mojej rekomendacji, próbuje smakołyku - i rozpływa się w rozkoszy. Zielone figi znalazły wielbiciela i w naszej rodzinie.
Po śniadaniu - spacer uliczkami Melnika. "Uliczkami" powiedziane jest dość na wyrost - nie ma tu ani centymetra asfaltu, tylko bruk z piaskiem. Ale miasteczko bardzo klimatyczne - z przylepionymi do skał domami i malusieńkie.





I. - oczywiście - musi głaskać wszystkie pałętające się po okolicy zwierzęta futerkowe:










 Biały szpic na powyższym zdjeciu, to chyba jakiś gospodarz miasteczka.
 Chodzi od bladego świtu po ulicach, zagląda we wszystkie zakamarki - jednym słowem: pilnuje porządku. A koło południa daje się wreszcie pogłaskać i potarmosić za gęste futro.
Z tarasu jednej z restauracji (zwanych tu "mehanami"), zaczepia nas brodaty kelner: "Dzień dobry, zapraszam na obiad" - woła. Pewnie usłyszał nasze rozmowy, dlatego zaczepił nas w ojczystym języku. Odmawiamy obiadu, ale obiecujemy przyjść na kolację i wino. Pytamy, skąd tak dobrze zna naszą mowę - odpowiada, że jak przyjdziemy wieczorem, porozmawiamy i o tym. Teraz już nie mamy wyjścia - z samej ciekawości kolację zjemy tutaj.
13.00 Wyruszamy na poszukiwanie basenów termalnych. Nie wiem, czego w zasadzie się spodziewamy - dzieci prawdopodobnie jakiegoś aquaparku. To, co odnajdujemy, nie bardzo odzwierciedla nasze wyobrażenia:

 Jednak to tylko "przedsionek" właściwych basenów - chociaż widzimy, że woda wprost z ziemi też znajduje swoich amatorów.

Zaraz po zakupieniu biletów, zostajemy rozdzieleni: panowie na lewo, panie na prawo. Za drzwiami w murze znajdujemy łąkę z leżakami, na której opalają się nagie - i półnagie - panie (panowie później nam doniosą, że męska część wygląda podobnie). Na trawiastym placyku są dwa kwadratowe zbiorniki z mętną wodą, prowadzą do nich schody z poręczami. Na ścianach informacje, żeby przed zanurzeniem się w basenach leczniczych, wziąć prysznic - kąpieli można zażywać w strojach plażowych, ale lepiej - bez nich. Jeden z baseników wygląda jak brunatne bagno - nie decyduję się na kąpiel - jakkolwiek lecznicze właściwości miałaby ta breja. Nie zachęca napis - po angielsku - że basen zawiera "duckweed" - moja skromna znajomość tego języka pozwala stwierdzić, że ma on coś wspólnego z kaczką: z jaką działalnością kaczki kojarzy mi się woda z tego zbiornika, wolę przemilczeć.
Po wzięciu prysznica, udajemy się do części wspólnej.



Bardzo przyjemny trawnik, z widokiem na góry i nieduży basen z cieplutką wodą. Jakże inaczej pływa się w takiej wodzie z głębi ziemi, nieskażonej chlorem, czy innymi środkami dezynfekującymi:




D. zawiera nowe znajomości: jak on jednak lubi poznawać ludzi w każdych okolicznościach! Dzieci też są w tym świetne - na szczęście tej cechy charakteru nie odziedziczyły po mnie. Dowiadujemy się, że Bułgarzy chętniej niż do Grecji, jeżdżą na wakacje do Turcji. Cóż - może i my się kiedyś skusimy....
Kiedy - po kilku godzinach taplania się w wodach termalnych i zacieśniania stosunków polsko-bułgarskich - odjeżdżamy  na kolację, dostaję sms od koleżanki - tłumaczki: "byłaś w tej brei? to algi są, czy inne lecznicze zielsko - piękna z niego wyjdziesz! Za późno, trudno - następnym razem nie omieszkam unurzać się w basenie, opisanym "duckweed".
Zgłodnieliśmy już porządnie, dlatego czym prędzej wracamy do Melnika i udajemy się do naszego nowego, polskojęzycznego znajomego. Po drodze przekonujemy się, co oznaczało w Road-Booku hasło: "uwaga na psy" - bułgarskie psy mają zwyczaj beztroskiego wypoczywania na poboczach. Leżą, śpią, wygrzewają się - niezależnie od tego, czy jest to środek wioski, czy po prostu pole. Samochody im niestraszne.
20.00 Docieramy do mehany, gdzie czeka na nas Pan Kelner. Nieco radośniejszy, niż ten nasz, hotelowy. Zamawiamy zupę fasolową (mniam!) i kavarmę - rodzaj gulaszu mięsno - warzywnego. Obłędne danie! Oczywiście - góra surówki obowiązkowo.
Pan Kelner opowiada nam historię swojego życia i znajomości z Polską. Otóż: w latach siedemdziesiątych cały rok pracował w Warszawie, uczestniczył w otwieraniu restauracji "Sofia". A po powrocie do Bułgarii, aż do 1997 roku, był przewodnikiem polskich wycieczek na bułgarskim wybrzeżu. A że nie lubi pozbywać się nabytych umiejętności, po powrocie do Melnika zainstalował sobie antenę satelitarną, odbierającą polskie programy. Teraz jest na emeryturze, kelneruje sobie i produkuje wino. No, tu się uśmiechamy szeroko: już wiemy, u kogo zrobimy zakupy! Umawiamy się na  9.30 rano i wracamy do hotelu.

środa, 29 czerwca 2011

Czas pożegnań...

9.00 Budzi nas odgłos zwijania obozu. Ekipa szykuje się do odjazdu. Musimy pożegnać się z Chłopakami z Mercedesa - zakładamy spotkanie z Całą Resztą dopiero w Grecji, Chłopaki mają dojechać tylko do Bułgarii - obowiązki służbowe nie pozwolą im na dalszą podróż. Przyjeżdża krakowski Land Rover, którego Załoga - w związku z posiadaniem na pokładzie Najmłodszej Uczestniczki Wyprawy, wybrała nocleg w hotelu. Nie bardzo są zadowoleni z tego kroku: nie dość, że samotnie, nie dość, że drogo, to jeszcze woda bieżąca - najpierw zimna, po jakimś czasie całkowicie zanikła. My - na naszym kempingu - akurat wody mieliśmy pod dostatkiem: pan dozorca na całą noc zostawił odkręcony wąż do podlewania trawy: takie lokalne podejście do problemu niedoborów wody na świecie (po cichu podejrzewam, że to może była ta woda z hotelu?).

Jesteśmy około kilometra od Jeziora Prespa. http://en.wikipedia.org/wiki/Lake_Prespa Kiedyś kemping leżał nad samym jego brzegiem, jednak jezioro się cofnęło - i mamy klops, w postaci podupadłego pola namiotowego - jesteśmy jedynymi turystami na dość sporym terenie. Pan dozorca hoduje pomidory, kaczki i indyki, pilnowane są one przez psa - znów: podobnego do naszej Suki - czyżby wszystkie bałkańskie psy miały tego samego przodka? Pies  jest - oczywiście - przywiązany do budy na dziwnym urządzeniu, przez które może poruszać się tylko w linii prostej - już nasze łańcuchowce mają lepiej, w tym względzie....
Znajduję OKAZ szczypiorku, o taki:
 I. znajduje kolejny typowy okaz fauny i poluje nań z aparatem:


Musimy walczyć z kosmicznym fochem G., dla którego dotychczasowa wyprawa była niesłychanie ekscytująca. Z typowym dla swojego wieku głodem wydarzeń i skoków adrenaliny, wyczekiwał kolejnych przygód, a to, co było dla mnie nie do zniesienia, dla niego stanowiło dopiero zapowiedź nadchodzących atrakcji. Cóż: pozostawało nam tylko powiedzieć: będziesz miał, synu, własny samochód i własną rodzinę, będziesz sobie jeździł na różne ekstremalne wycieczki. Teraz, niestety, musisz zaakceptować decyzję większości. Co należy przyznać - G. okazał się świetnym przewodnikiem dla całej, kilkusamochodowej ekipy - wielokrotnie, przy różnicy zdań, co do odczytu Road Booka, to koncepcja pochodząca od G. okazywała się prawidłowa. Myślę, że Nasi Panowie jeszcze nie raz wybiorą się na off-roadową wyprawę - może nawet i trudniejszą niż niniejsza - ale ja się już na nic podobnego namówić nie dam, chyba, że dostanę pisemną gwarancję od Organizatora, że BĘDZIE ŁATWO DLA MNIE.
12.00 Wyruszamy w drogę, asfaltem. Góry macedońskie są równie malownicze, jak albańskie. Ale jakoś specjalnie nie ubolewam, że oglądam je tylko z daleka. G., oczywiście, zgłasza pretensje na każdym kroku.



Jak widać, samo pojęcie: "góry" jest bardzo pojemne - są one tak różnorodne i tak ciekawe widokowo, że życia by nie starczyło, żeby obejrzeć wszystkie z bliska. Najbardziej - z oddali - podobają nam się te na ostatnim zdjęciu - porośnięte zielonością, jak dywanem. Jakiś turystyczny diablik siedzi za uchem i namawia do odbycia pieszych wycieczek...kiedyś....w przyszłości....
16:00 Zjadamy ostatni posiłek w Macedonii - oczywiście cevapcici - i miejscową sałatkę (znowu olbrzymia porcja warzyw - nie do zjedzenia!), dolewamy Landkowi płynu ATF i ruszamy ku Bułgarii.
W pewnym momencie dostrzegamy drogowskazy: "ku wodospadowi" - i zachęceni zbaczamy z drogi. Kręcimy się chwilę po leśno-górskich drogach (autostradach - w porównaniu z tymi wczorajszymi), ale do wodospadu nie docieramy - wolimy dotrzeć przed nocą do Melnika i popróbować lokalnego wina.
Za to mamy okazję obserwować piękną tęczę:
 I krajobraz po burzy:
18:00 Wjeżdżamy do Bułgarii. Na początek, niespodzianka - trzeba przesunąć zegarki o godzinę do przodu. Zaraz potem - ożywcza awanturka z G. o to, że nie chcemy nawet trochę pojechać zgodnie z Road Bookiem - przecież to tylko cztery kilometry. Cztery kilometry, w górach - to subtelna różnica....
Krajobraz bułgarski z okolic Melnika:


20:00 Dzięki awanturce, zbłądziliśmy nieco, więc do Melnika wjeżdżamy aż tak późno, Ale jest to urocze miasteczko - wiemy to, mimo ciemności: domy - duże i małe - przylepione do skał. Znajdujemy hotel - mamy osobne pokoje dla nas i dzieci, mamy internet i - hurra! - możliwość wyprania naszych rzeczy w pralce.
Wieczorny spacer sobie odpuszczamy -  decydujemy się na kolację w naszym hotelu: tarator (zupa z jogurtu i ogórka), sarnina/wieprzowina duszona z warzywami i - tradycyjna na Bałkanach - surówka w ilości niesłychanej. No i miejscowe, domacze wino. Wybieram czerwone, z racji mięsnego charakteru kolacji. Konsumpcję zakłóca nam służbowy telefon - mało przyjemny. Szkoda, bo mogłabym napisać, że mięso smakowało niebiańsko.
Do snu śpiewa nam najprawdziwszy WILK. W życiu nie słyszałam tak niesamowitego wycia......




wtorek, 28 czerwca 2011

Ohridsko Jezero

http://en.wikipedia.org/wiki/Lake_Ohrid
 0:10 docieramy do miasteczka Struga - nad samym jeziorem. Miasteczko typowo wypoczynkowo - nadjeziorne: dyskoteki, stragany - ot, macedońskie Mikołajki.
 Wjeżdżamy tu trochę przez pomyłkę, ale kierowcy postanawiają skorzystać z okazji i zjeść cevapcici. Podobno przepyszne. Ja już marzę wyłącznie o prysznicu, nie skuszą mnie żadne frykasy....
Ponownie wjeżdżamy do Albanii - hotel przewidziany na dziś mieści się na wybrzeżu jeziora, ale w jego albańskiej części.
1:00 Omyłkowo wjeżdżamy do miasteczka Lin.  Wąskie uliczki, winogrona nad drogą, kamienne domki - pięknie! Może warto tu wrócić za dnia i pstryknąć kilka fotek? Przyłapujemy "na gorącym uczynku" kunę, skradającą się do przydomowego śmietnika na łowy.

1:30 Hotel Neli nad Jeziorem Ohrydzkim. Jezioro piękne - w blasku gwiazd. Obiecujemy sobie kąpiel i plażowanie aż do południa.
W drzwiach wita nas - groźnie szczerząc zębiska - najprawdziwszy WILK! Zdjęcia zrobione dopiero rano, nie oddają  w pełni grozy sytuacji:

 Wilk - oczywiście - jest wypchany. Podobnie jak mnóstwo innych zwierząt, "ozdabiających" pomieszczenia hotelowe, na przykład: śniadanie zjemy, patrząc w oczy wypchanemu lisowi....
 Ostatnią czynnością, jaką robimy przed spaniem, jest zmycie z siebie górskiego kurzu.

9.00 Wstajemy, żeby aby na pewno zdążyć z jeziorną kąpielą przed wyruszeniem w trasę. Woda nie należy do najcieplejszych - za to jest słodka - no i widoki przecudne. Kąpiel trwa może pięć minut - porządnie wygrzewamy się na słońcu z lekturą (następuje mała sprzeczka między Rodzeństwem: tak to jest, jak się ma w Załodze zapalonych czytelników o podobnych upodobaniach!)





13.00 Wyruszamy do miasteczka Ohrid, w Macedonii.  Próbuję wypatrzyć sławne albańskie bunkry - jeszcze parę lat temu można je było oglądać nawet na plażach - teraz Albania stara się o przyjęcie do Unii, nie boi się zgniłego Zachodu, więc bunkry są sukcesywnie niszczone. Ot - w oddali, na pagórku - wprawne oko dostrzeże dwie betonowe budowle.

Jezioro Ohrydzkie jest ogromne: jedziemy wokół niego już tyle czasu, a ono wciąż obok nas....
Znowu granica z Macedonią. Zaczepia nas miły pan, chcąc zaoferować nam lokalny instrument strunowy, ale nie dajemy się skusić.
13.30 Zwiedzanie Ohridu zaczynamy od zakupienia świeżo prażonych orzeszków - każdemu wedle upodobań: dla D. i G. - solone ziemne, dla I. - pistacje, dla mnie - ciecierzyca. Miłe to miasteczko, z wąskouliczkową starówką, ale jakieś takie zaniedbane? smutne? Sama nie wiem....





Jest tu  przystań dla łódek (nawiasem mówiąc - w ogóle na jeziorze nie widać łódek), monastyry, meczety, mury obronne i teatr grecki. W tym ostatnim nawet odbywa się przedstawienie na dwóch aktorów i jednego widza. Wyglądają dziwnie znajomo:


Napotykamy też polskie akcenty:

Powszechnie rozpoznawane, światowe marki też są obecne (trochę egzotyczne wyglądają nazwy zestawów, pisane cyrylicą):
W Ohridzie zjadamy obiad (makaron z owocami morza, rybę i lazanię), ja.  - pierwszy raz od Chorwacji - wreszcie mam okazję skosztować lokalnego wina (białe, zimne - pyszne!), zaopatrujemy się również w ciekawe pamiątki: dla I. ręcznie robiona zawieszka z imieniem, pisanym cyrylicą - plus, w gratisie - profil wycięty naprędce z czarnej kartki - duży szacunek dla Artysty - podobieństwo uderzające. Moja zawieszka wygląda tak:

17.00 Znów w towarzystwie Mercedesa i jego Załogi (bardzo fajni Bracia z Łodzi i....Australii), wyruszamy w dalszą drogę. Jezioro Ohrid z góry - boskie! Ale...znów nie jest łatwo. O ile - po górskich przeprawach  mam już trwale opadnięte skrzydełka i żadne przechyły nie są w stanie spowodować ich większego opadu, tak - tym razem - D. denerwuje się na to, że nie dość, że wspinamy się ostro w górę, po stromiznach i koleinach, to jeszcze musimy przedzierać się przez dość gęsty las.


 Wjeżdżamy na teren kolejnego Parku Narodowego - Galicica.
http://en.wikipedia.org/wiki/Gali%C4%8Dica
Zgrzytam zębami.





ok. 21.00 docieramy do obozowiska - wreszcie z większością Uczestników Wyprawy. Przysiadamy się do biesiady - wieczór spędzamy przy albańskiej rakiji od albańskich Braci Mechaników. Wreszcie ustalamy definicje: co dla kogo znaczy pojęcie off-road. Tak, jak myślałam: okazuje się, że nie mamy wspólnej definicji i raczej nie zanosi się na to, żebyśmy ją w najbliższym czasie wypracowali. Decydujemy się na odłączenie od grupy i samodzielną kontynuację podróży.


poniedziałek, 27 czerwca 2011

I w dół...


9:00 Nocny ptak jednak zakończył przed świtem swój koncert. Na śniadanie budzi nas zupełnie inny zestaw dźwięków. Dokonujemy porannej toalety na łonie natury, korzystając z zasobów naszego zbiornika. Zjadamy śniadanie i ruszamy z resztą ekipy na poszukiwanie warsztatów.
 



Widoki - oczywiście - niesamowite. Albania jest cudowna przyrodniczo.



  Jednak osobiście - przede wszystkim cieszy mnie to, że jedziemy w dół, ku cywilizacji.
 Wjazd na asfalt jest dla mnie oraz I. bardzo radosnym wydarzeniem tego poranka. Niestety - nasz Land Rover nie podziela tego entuzjazmu: kierownica na równej nawierzchni zaczyna żyć własnym życiem, samochód trudno jest opanować - oprócz tego, o czym wiemy, mamy pewnie jeszcze jakąś poważniejszą awarię. Wjeżdżamy do miasteczka,  tankujemy, pytamy o warsztat. Nissan zostaje w pierwszym napotkanym, reszta jedzie dalej.
14:00 Kolejne miasteczko i - nie do wiary! Oczom naszym ukazuje się taki szyld:
Wjeżdżamy za bramę, nadal nie wierząc w nasze szczęście.....
Jesteśmy w specjalistycznym "szpitalu" dla Land Roverów! W samym centrum dzikiej Albanii!!!!
Do tego jeden z serwisantów całkiem dobrze mówi po angielsku - będzie dobrze!

D. zostaje z Landkiem w warsztacie, aby doglądać naprawy, ja z Potomstwem idę do pobliskiego motelu z barem. Czyżby postawiono go specjalnie, żeby stanowił miejsce oczekiwania na naprawę aut? W najbliższej okolicy, oprócz "naszego" warsztatu, nie ma nic interesującego - od miasteczka Peshkopi http://en.wikipedia.org/wiki/Peshkopi dzieli nas kilka kilometrów.

Naprawa się przedłuża - zjadamy obiad: pyszną, mięsną zupę (bardzo smakuje Fufie), górę surówki - po raz pierwszy nie jestem w stanie pochłonąć całej porcji, Młodzież zagryza makaronem. Cola do picia - obowiązkowo.
W ramach zapoznawania się z folklorem lokalnym, korzystamy z miejscowej toalety bez miejsca do siedzenia oraz oglądamy telewizyjną listę przebojów. Nie wiem, które z przeżyć należy zaliczyć do bardziej ekstremalnych.....
Podczas naszego pobytu w barze, w ciągu kilku godzin, drogą, która biegnie tuż obok, przejeżdża kilka Land Roverów. Dość to dziwne w tym rejonie Europy - powiedziałabym, że to ten sam, gdyby nie różniły się kolorem.
W warsztacie, oprócz ludzi, mozolnie pracują też zwierzęta:

 Jaskółki niestrudzenie i nieustannie dokarmiają swoje młode.
 Na kilka minut zyskujemy dostęp do internetu i pozdrawiamy znajomych.

20.00 Warsztat kończy pracę. Toyota ruszyła w drogę do Tirany - uszkodzenie okazało się zbyt poważne na małe, lokalne warsztaty, krakowski Land Rover wraz z Nissanem odjechały już wcześniej, Mercedes i nasz Potwór zostały do teraz. Panowie Mechanicy - jak się okazało: bracia - ochoczo fotografują się z kierowcami aut, które naprawiali pół dnia:
W naszym Landku zostały wymienione gumy zawieszenia i parę innych elementów. Zdiagnozowano też wyciek ze skrzyni biegów - do końca wyprawy będziemy musieli dolewać czerwonego płynu ATF, a po powrocie - odstawić Potwora do warsztatu. D. - nie dość, że osobiście doglądał napraw, negocjował też ceny - zapłaciliśmy nikłą część tego, co za podobną naprawę musielibyśmy zapłacić w kraju. Nasuwa się pytanie: która cena jest bliższa rzeczywistej wartości części i włożonej pracy?
Bracia - Mechanicy nie tylko obdarowują załogę Mercedesa domową Rakiją, ale i serdecznie zapraszają nas do miasteczka na kolację. Mimo późnej pory i tego, że przed nami jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do miejsca noclegowego, nie dajemy się długo namawiać....i dobrze robimy!
To, że Bracia - Mechanicy w kilka minut zmieniają się w bardzo eleganckich Panów Braci Mechaników, to dopiero początek....
Najciekawszym przeżyciem dzisiejszego dnia, jest wjazd do miasteczka. Tam aż ROI SIĘ od Land Roverów - braci naszego Landka. Na każdej ulicy parkuje kilka takich samochodów - oprócz parkujących, są też jeżdżące. To niesamowite: na 10 - 15 tys mieszkańców, tyle Land Roverów??? Co drugi peshkopianin jeździ Landkiem? Niesłychana historia!
Panowie Bracia wyjaśniają nam, że to idealne samochody na te górskie warunki, do tego tanie - pod warunkiem, że kupione w Anglii, z kierownicą po "angielskiej" stronie.
Zabierają nas do najlepszego lokalu w miasteczku. Rzeczywiście - kawa i piwo, które dostajemy na początek - są przednie. Lody, które zamówiła Młodzież - wręcz boskie: skojarzenie z moskiewskimi lodami śmietankowym sprzed lat, nasuwa się błyskawicznie. Panowie zamawiają też kilka pizz - równie smacznych, jak cała reszta. Do tego nie pozwalają nam zapłacić - mamy się czuć ich gośćmi. Nie powinno to dziwić, zważywszy na fakt, że dzisiejszy dzień dał im zarobek kilkakrotnie przewyższający średnią miesięczną płacę w Albanii....
Żegnamy się wylewnie, obiecując odwiedziny i kontakt mailowy. Bardzo lubimy takie spotkania z serdecznymi, ciekawymi ludźmi z dala od Polski. To są chwile, dla których warto podróżować - podróż nie jest przyjemna sama w sobie - przyjemne jest dostrzeganie różnic, ale i podobieństw, smakowanie lokalnych potraw  - jak tego dokonać, gnając dzień i noc po dzikich górach?
21.30 Wyruszamy ku granicy albańsko - macedońskiej, nad jezioro Ohrid. Po opuszczeniu gościnnej, albańskiej ziemi, dziwimy się innemu porządkowi świata, jaki zastajemy w Macedonii: zupełnie czytelne oznaczenie dróg, drogowskazy i znaki - tu już nie ma wątpliwości, że jesteśmy w Europie.