sobota, 13 sierpnia 2011

Dzień pierwszy: północno-zachodnia Ukraina


2:40 
Wyjazd! Landek znów w pełnym rynsztunku – kosztuje nas to niemało energii – D. wrócił z delegacji około 20.00 (utyskując i złorzecząc na polskie drogi - permanentnie rozkopane i zakorkowane: planował, że dotrze około 17-18), ja - ledwie przytomna po kilkunocnym szlifowaniu kolejnych rozdziałów magisterki, żeby  beztrosko oddać się dwutygodniowemu podróżowaniu. Pakowanie się w ciemności , pośród inwazji komarów – niezwykłe doświadczenie. W pewnym momencie, po wyniesieniu wszystkich bagaży na podwórko, przeżywamy nawet chwilę załamania: nie ma szans, żeby to wszystko weszło na pokład naszego zgrabnego pojazdu! nie ma szans, że zdążymy to wszystko upchać, zanim wybije godzina, na którą wyznaczono zbiórkę! Jednak się udaje – już koło północy jesteśmy gotowi – zostają dwie „zapasowe”  godziny, z którymi w zasadzie nie  wiadomo, co zrobić – potomstwo i ja postanawiamy zdrzemnąć się choć chwilę, D. rezygnuje z wypoczynku, na rzecz przygotowani laptopa, który ma nam służyć jako nawigacja. Miejsce zbiórki wyznaczono pod warsztatem M., który jest nam doskonale znany (i  M. personalnie, i jego warsztat – to jest to miejsce i ta osoba, gdzie nasz Landek przebywa bodaj równie często, jak u nas…). Następuje prezentacja załóg – cztery osoby u nas, cztery dorosłe osoby plus dwuipółletni Mimi  w terenowym Mercedesie - Kamperze, trzy dorosłe osoby w Toyocie Land Cruiser. Dwie załogi w „zwykłych” (nieterenowych) samochodach planują dołączyć do nas za parę dni – zatrzymały ich obowiązki służbowe. Młodzieży zero, ku wyraźnemu rozczarowaniu naszego Potomstwa.

"Hej, przygodo!" - ogłasza przez radio P. z Kampera i ruszamy.
Nocna jazda przez wschodnią Polskę idzie naszym kierowcom bardzo żwawo – już o 7:00 docieramy do granicy, chociaż nie – jak planowaliśmy – w Hrebennem, tylko w Dorohusku: po drodze  znaki ostrzegające o dużej kolejce na tym przejściu, do którego zmierzaliśmy. Grunt to elastyczność:  celem jest wszak Krym, wszystkie drogi prowadzą na Krym.

Przejście graniczne - zupełnie inne od tych, które znamy z podróży na Południe i na Zachód - odprawa ciągnie się i przedłuża, do tego trafiamy na zmianę celników. Już po stronie Ukraińskiej dodatkowe opóźnienie, formalne: przesunięcie zegarków godzinę do przodu.  No i pierwsza przygoda w trakcie tej podróży: kiedy wysiadam do odprawy paszportowej, okazuje się, że moje siedzenie i ubranie są mokre...Szybki przegląd rzeczy, które mogły się rozlać, daje odpowiedź: przecieka zbiornik wody do prysznica. Uff...zwykła woda. Dostaję na siedzenie ceratową podkładkę od Mimiego i ruszamy dalej.

Drogi zadziwiająco ładne - nie są to może niemieckie autostrady, ale ostrzegano nas, że ukraińskie drogi  to piekło na ziemi, a jedziemy całkiem równą i dość szeroką szosą, w kierunku Kijowa. Nasze polskie drogi bywają gorsze - wysyłam smsa do kraju: "Pogoda piękna, droga też - plotki były mocno przesadzone, tylko połączenia telefoniczne w cenach kosmicznych". Fakt - odebranie/zadzwonienie - niemal 5 zł za minutę, sms - 2 zł. Przy najbliższej okazji postanawiamy kupić ukraińską kartę telefoniczną, bo kontakt ze sprawami domowo - służbowymi musimy mieć na bieżąco.

Dokładnie w momencie, kiedy klikam na telefonie "wyślij", zauważam policjanta, kierującego samochody na boczną drogę. Objazd - jak sądzę - spowodowany jest budową drogi do Kijowa przed przyszłorocznymi mistrzostwami piłkarskimi.

W mig zaczynam rozumieć, skąd biorą się legendy o ukraińskich drogach....Dziura na dziurze, wyrwa na wyrwie. Na domiar złego - zaczyna padać deszcz, który idealnie maskuje wyboje. Wielbimy nasz samochód, bo to, że asfalt wylano pośrodku pola, nie oznacza, że powstała droga - śmiało można powiedzieć, że jedziemy najprawdziwszym off road'em.  Świadczą o tym również liczne samochody osobowe,  pozbawione kół, rozstawione na lewarkach, na dość szerokim poboczu (zastanawiamy się, czy to szerokie pobocze to tak celowo: żeby zmieścić tych, których koła nie wytrzymały?).

 Przejeżdżamy przez miasteczko, którego nazwy nie udało mi się zanotować - główną ulicą spływa struga wody, która nagle niknie za zakrętem. Wydawać by się mogło, że wpływa do studzienki kanalizacyjnej - ale nie: ona znika w ogromnej dziurze w jezdni.  Taki lokalny koloryt.
Miasteczko dość nieładne, ale nie zrażam się - dalej na pewno będzie lepiej.

Około 13.00 zaczynamy szukać miejsca na popas - kierowcy są zmęczeni, kilka osób zgłasza potrzebę przekąski. Deszcz nie ułatwia nam zadania - kiedy już miejsce wydaje się idealne, dogania nas paskudna chmura z ulewą. W końcu umykamy nawałnicy i spędzamy dwie godziny na przewracaniu się po trawie i rozmowach rozpoznawczych.


Ustalamy również plan na dziś: jedziemy przed siebie do zmroku, znajdujemy miejsce na nocleg, rozbijamy namioty a rano ruszamy dalej. Żadnego zwiedzania. Szkoda, bo po cichu liczyłam na krótkie liźnięcie Kijowa. No, ale przecież celem jest morze, na wycieczkę krajoznawczą nadejdzie jeszcze czas.
17.00 - 18.00 Korzystając z tego, że znów wyjeżdżamy na jakąś prostą drogę, przejmuję stery Landka. Na pewno jest mi dużo wygodniej, niż podczas czerwcowej jazdy przez Chorwację - droga jest prosta i szeroka, nie ma gór ani tuneli. Jednak nie pomagają mi nieprzespane ostatnie  noce - jak zawsze w takich okazjach - wspomagam się włączoną muzyką i śpiewem. D. twierdzi, że zwyczajowo budzi się w samochodzie, kiedy docieram do repertuaru Przemysława Gintrowskiego.
ok.19.00 Zaczynamy szukać sklepu i noclegu. Sklepik znajdujemy w miasteczku Andruszywka, gdzieś pod Żytomierzem http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%BBytomierz (wrócę tu!) - zaopatrujemy się w chleb, piwo i arbuza, smakosze próbują lokalnych lodów. Z noclegiem jest większy problem - miasteczko okazuje się dość rozległe - z jeziorem, rzeką, parkiem: jedziemy i jedziemy...ciemno i las....las i ciemno...Po zapuszczeniu się w jedną z bocznych dróżek, nie znajdujemy nic, oprócz krzaków i pozostałości po lokalnych imprezowiczach.
W końcu zauważamy pole z lasem na horyzoncie - zjeżdżamy z drogi przez lekkie błotko - polna droga prowadzi nas do zarośniętej trawą polany. Rozjeżdżamy samochodami wybujałą roślinność, żeby wygodniej rozłożyć namioty i rozbijamy obozowisko. Na kolację serwujemy kiełbaski z jednorazowego grilla. Okoliczności przyrody typowo wakacyjne: las, pole, księżyc w pełni i gwiazdy. Brakuje tylko wycia wilka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz