poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Dzień dziesiąty - na półwysep Kerczeński

I żegnamy się z gościnną plażą...Ruszamy w kierunku krańca Europy - na Półwysep Kerczeński. Widoki niezapomniane:








Po drodze mijamy drogowskaz do delfinarium - zjeżdżamy z drogi, ale nie mamy szczęścia: w poniedziałki delfiny mają wolne - nie ma ani pokazów, ani pływania indywidualnego. Obiecujemy wrócić i rozczarowani odjeżdżamy.
Wkrótce docieramy do miasta Koktebel http://pl.wikipedia.org/wiki/Koktebel
Parkujemy nieopodal bazaru, na którym można kupić WSZYSTKO:

ryby


ciasta i inne słodycze


poza tym: warzywa, owoce, sery, mięso, wędliny i wszystko, na co zgłodniały człowiek miałby ochotę...

Jednak my maszerujemy w kierunku morza - niektórzy mają ochotę na wycieczkę statkiem ku Złotym Wrotom. My wolimy nie ufać flocie wschodniej....
Po drodze udzielamy pierwszej pomocy pewnemu chłopcu, który zasłabł, prawdopodobnie z gorąca - czekamy na przyjazd lekarza. Swoją - niedawno nabytą wiedzą - wykazuje się G., który akurat tego dnia paraduje w koszulce ratownika WOPR. Śmiejemy się, że może lepiej niech nie zakłada więcej tej koszulki, bo ludzie padają, jak muchy.....
Na przybrzeżnym bazarze robimy zakupy - mniej lub bardziej potrzebne (ot, choćby kolorowe kostiumy kąpielowe dla nas i pamiątkowe koszulki dla naszych siostrzeńców, ręcznie malowane magnesy na lodówkę). I. daje się skusić na nową fryzurę, ja żałuję, że nie mam włosów odpowiedniej długości.


W miejskim szalecie spotykamy taki oto okaz:


Ma ok. 5 cm "rozpiętości" - robi niejakie wrażenie, ale nie dużo większe, niż nasze rodzime krzyżaki. Zaś te stwory, które zimą wyłażą z naszej piwnicy, zwane przez nas pieszczotliwie "ratlerkami", mogłyby go zjeść na śniadanie. Postanawiam po powrocie przejrzeć jakiś atlas pająków, żeby dowiedzieć się, z kim mieliśmy przyjemność....(*będzie o tym w suplemencie)

Dla równowagi - ot, taki sobie sielski widoczek.... 


Po pokrzepiającym spacerze i lodach, usiłujemy wyciągnąć z bankomatu pieniądze na obiad. Niestety - kolejny ukraiński bankomat robi nam psikusa - resztę czasu - zamiast na jedzeniu - spędzamy na telefonowaniu do banku i składaniu reklamacji. 
Zaopatrzeni w lepioszki - na drogę - ruszamy dalej na wschód. Po zjechaniu z drogi głównej, zapadamy w bezkresne stepy.


Po niedługim czasie zaczyna nam towarzyszyć taki obrazek:



Wypalanie stepów trwa.... Obraz jak po wojnie i kataklizmie, tym bardziej, że stepy ciągną się aż po horyzont. Teraz są to spalone, albo właśnie płonące stepy.
Napotkani mężczyźni "pilnują" ognia. Zapytani, co tu się dzieje, odpowiadają, że mają pozwolenie i to coroczne wypalanie traw, żeby się odnowiły. Barbarzyńcy i dzikusy. Nauka o różnorodności biologicznej oraz bogatej faunie łąk nie dotarła na te tereny....

W pewnym momencie, we wsi Novosielivka , wychodzi na drogę stareńka babuleńka, i ze łzami w oczach prosi nas o pomoc - pożar wymknął się spod kontroli i zaczyna zagrażać zabudowaniom. Postanawiamy zjechać z drogi i  zapytać, czy możemy pomóc w jakikolwiek sposób....Wieś ze spalonym podłożem wygląda jeszcze bardziej dramatycznie, niż step. Mam swoją sienkiewiczowską Ukrainę - krajobraz po przejściu wrogich wojsk musiał właśnie tak wyglądać.....



Na szczęście okazuje się, że pożar opanowano. Ale tak dobrze i miło nam się rozmawia, że u gospodarzy kupujemy jajka i mleko oraz zaopatrujemy się w wodę.


Spotykamy również modliszkę. To pierwsze nasz spotkanie z tym owadem. Do tego z jak bliska!


Na poniższej fotce "Tjotja Natasza" (na Wschodzie do nieznajomych kobiet w późnośrednim wieku mawia się - grzecznościowo - "ciocia", do mężczyzn - "wujek") - postawiła wiadra z wodą i przysiadła na ławeczce, żeby....odebrać telefon komórkowy. Nie chcę zbyt natrętnie robić zdjęcia, ale sytuacja jest dość nietypowa: wokół niemal spalony przysiółek, wiadra z wodą, jakieś owce, psy i kury, ale technika dotarła!


Tjotja Natasza, na wieść o tym, że jedziemy nad morze, poczyna snuć opowieści dziwnej treści.
"Nie jedźcie tam, tam strzelają!" - mówi - "mój syn tam był, to ja wiem" - w naszej ekipie wywołuje to konsternację. Kobieta, widząc poruszenie, kontynuuje: "a jak przejedziecie za szlaban, to was po prostu aresztują". Obiecujemy solennie, że nie będziemy przejeżdżać za żadne szlabany, więc może nas nie aresztują, ani nie ustrzelą? Ale to nie satysfakcjonuje Tjoti Nataszy: "i na wilki uważajcie! tu niedawno do wsi wpadł taki jeden stukilowy samiec i owcę porwał" "A! i jeszcze czarne pająki! Dla człowieka to nie bardzo groźne, tylko do lekarza trzeba, ale jak krowę ugryzą, to koniec". Z mieszanymi uczuciami, ruszamy dalej...Zaraz za zakrętem, naszym oczom ukazuje się taki widok:


"Dikie kabany"? Wyglądają jak nieco przybrudzone świnie, nie żadne dziki, ale kto wie? może ukraińskie dziki są różowo - szare?
W ostatniej wiosce przed zjazdem nad morze (Marievka, nie mylić z Marfowką, która znajduje się bliżej głównej drogi), zatrzymujemy się w sklepie i zasięgamy języka, odnośnie tego strzelania, przed którym nas ostrzegano. Okazuje się, że rzeczywiście w pobliżu jest poligon, ale ogrodzony i trzeba się naprawdę postarać, żeby na niego trafić. Po dojechaniu nad morze mamy się kierować na lewo, nie na prawo i ma być dobrze.
 Inaczej zresztą się nie da, ponieważ drogę zagradza szlaban z informacją, że na teren Rezerwatu Opukckiego wjeżdżać nie wolno. Fakt, okolica przepiękna.



Szukamy dogodnego miejsca na obozowisko, ale wszędzie jest pusto...żadnych ludzi w zasięgu wzroku. Toyota, postanowiwszy podjechać bliżej do plaży, zakopuje się w piasku. Landek, postanowiwszy ruszyć na ratunek, zakopuje się również.


Do akcji wkracza Kamper - jedzie po Toyotę. Ta jednak - z wielkim wysiłkiem - wydobywa się samodzielnie z piasku i rusza na pomoc Landkowi. Po zrobieniu akcji "sprzątanie świata" (nie tak mało popularna to plaża, sądząc po ilości śmieci...), rozbijamy obóz i przygotowujemy kolację. Jest cicho, spokojnie i nastrojowo. Tak lubimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz