poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Dzień szesnasty - Tarnopol, Zbaraż i Lwów

Dobrze, że nim dobrnęłam do opisu ostatniego dnia naszej wycieczki, zdążyłam ochłonąć - w przeciwnym razie wpis byłby mało poprawny politycznie i w ogólne nie-do-publikacji.

Tarnopol za dnia traci nieco ze swego wieczornego uroku, ale nadal pozostaje sporym - pełnym zieleni i zachodnich sklepów - niebrzydkim - w porównaniu ze wschodnioukraińskimi - miastem. Co tu w ogóle porównywać? Tarnopol jest miastem zupełnie innym, niż te ponure, postsowieckie, paskudne blokowiska.
W miastach wschodniej i południowej Ukrainy człowiek nie może się oprzeć wrażeniu, że są to nadal wsie, w których po prostu fantazja radzieckich projektantów, kazała postawić tu i tam parę - paręnaście - w zależności od wielkości miasta - brzydkich do bólu -  bloków. Tarnopol jest prawdziwym miastem z historią
( w dużej części polską historią...) sięgającą połowy szesnastego wieku....
http://pl.wikipedia.org/wiki/Tarnopol
Centralną część miasta zajmuje jezioro,  na którym - akurat dziś - odbywają się zawody jakichś wodnych ścigaczy.


Zostawiamy samochód pod hotelem - nie chcemy parkować go na niestrzeżonych parkingach z jego cennym ładunkiem dachowym - i z tarnopolskim taksówkarzem wyruszamy po Naszą Młodą Ukraińską Znajomą. Dziś to Ona będzie naszą przewodniczką.
Odbywamy wspólnie długi spacer - po tarnopolskich schodach obok jeziora, po terenie parku, w którym odbywa się  - połączony ze wspomnianymi wyścigami - festyn miejski, po drugim parku - z nieco mniejszą ilością ludzi. Zadziwia nas duża ilość przechodniów z elementami strojów ludowych - szczególnie rzucają się w oczy haftowane białe koszule, zwane "wyszywankami". http://en.wikipedia.org/wiki/Vyshyvanka (dla nieanglojęzycznych są po lewej stronie inne wersje językowe, załączam wersję angielską, bo w polskiej nie ma fotki współczesnej rodziny w koszulach, do tego sam opis jest mizerny). To taki manifest przywiązania Ukraińców do ludowej tradycji. A. mówi nam, że nawet szkolny strój galowy składa się z takiej właśnie "wyszywanki".
Po spacerze, udajemy się na "małe co nieco"...
Restauracja nazywa się "Stary Młyn" i jest absolutnie godna polecenia. Wystrój dopracowany w najdrobniejszym szczególe, a tych detali tyle, że nie wiadomo, w którą stronę spoglądać.






Wielki, słomiany królik, uwieczniony na jednym ze zdjęć, odgrywa dość istotną rolę: A., siedząca dokładnie naprzeciwko niego, zamówiwszy - całkiem nieświadomie -  potrawkę z królika, czuje na sobie potępiający wzrok Wielkiego Króliczego Brata. Cóż...nie daje rady dokończyć swojego obiadu i wcale jej się nie dziwimy....Ze smakiem zjadamy natomiast czerwony i zielony barszcz (ze szczawiu - pycha!) oraz różne rodzaje pierogów (pielmieni, pierogi z serem i kapustą). Obsługa lokalu bardzo miła, uśmiechnięta, pomocna i entuzjastyczna. Pierwszy raz na Ukrainie czuliśmy się obsłużeni z radością, a nie z obowiązku i z lekkim zniecierpliwieniem. Wrócimy tu z pewnością. Aż się chce wracać w takie miejsca. Po deserze wytaczamy się na zewnątrz, bo inaczej tego nazwać się nie da, żegnamy się z A., licząc na rychłe spotkanie u nas i ruszamy w dalszą drogę.
Od początku podróży przemyśliwuję, jak tu zrobić coś, by choć trochę uszczknąć sienkiewiczowskiej Ukrainy....Kiedy widzę, że jesteśmy zaledwie kilkanaście kilometrów od Zbaraża, wiem, że to jest TEN moment - nie daruję sobie, muszę zobaczyć zamek, nawet kosztem nocnego powrotu.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zbara%C5%BC
Trafić do zamku nie jest łatwo, za to w centralnym miejscu Zbaraża stoi pomnik....Bohdana Chmielnickiego. Zgrzytam zębami, mimo mojego braku uprzedzeń narodowościowych. Straszna kpina historii, straszna. Dla jednych zdrajca i sprzedawczyk, dla innych bohater...  To są tak odległe historyczne zaszłości, a jednak wciąż dla mnie żywe, dzięki jednej z moich ulubionych książek (tak, wiem co Sienkiewicz robił z prawdą historyczną).

Kościół Bernardynów:


I zamek od strony parku:


Prawdopodobnie wzruszenie odebrałoby mi mowę - wszak to miejsce triumfu, śmierci i pochówku Pana Longinusa  Podbipięty - ale skutecznie wytrąca mnie z równowagi pani szatniarka - kolejna przedstawicielka obozu: "ja tu jestem na stanowisku, a turyści to hołota: "aparat macie, to musicie płacić, bo na pewno będziecie zdjęcia robić" - tak, oczywiście, po kryjomu i na lewo będziemy zdjęcia robić, byle tylko nie zapłacić tych pięciu hrywien....Nasz, polski zamek, a jakiś babon, którego dziad prawdopodobnie "ne czytaty, ne pysaty" chce mnie traktować z góry? Ojjjj.... buzują we mnie mocne antyukraińskie nastroje....Łagodzi je chwilowo popiersie Bohuna, stojące obok pozostałych bohaterów kozackich.
W drodze do Lwowa włączam sobie audiobooka "Ogniem i mieczem" i napawam się swoimi emocjami.

Droga jest piękna: pagórki pokryte polami i lasami, gdzieś w dali zabudowania, rozmaitość krajobrazów - cieszy oko taki widok za oknem. Nie mogę nie słyszeć wewnętrznego głosu: "to Polska, to przecież jest Polska, o te ziemie walczyły całe pokolenia moich przodków" - i to dosłownie MOICH, wszak moja rodzina pochodzi z miejsca oddalonego o zaledwie kilkanaście kilometrów od obecnej granicy. Jedno małe przesunięcie bezlitosnego ołówka osób, wyznaczających powojenne granice, i Zamość też byłby na Ukrainie....



Ze Lwowa tylko jedno zdjęcie, na zachętę. Przepiękne miasto i zamierzam doń wrócić nie raz....Ale smutne przemyślenia mnie nie opuszczają - kto dał przyzwolenie na zagarnięcie tak bardzo polskiego miasta przez Związek Radziecki w 1945? (tak, znam historię, to takie retoryczne pytanie...). Nie da się opisać moich odczuć, kiedy idę jedną z głównych ulic tak pięknego i tak zaniedbanego miasta. Porzucone, osierocone, zapomniane, pozostawione do powolnego niszczenia....Teraz - co prawda - coś się ruszyło w kwestii renowacji, ale lata panowania Sowietów zrobiły swoje...Smutno, bardzo smutno.



Dokonujemy ostatnich zakupów prezentowo - alkoholowo - słodyczowych w lwowskim supermarkecie - ceny zachęcające. Obowiązkowo - krymskie wina, ukraińskie, bardzo smaczne, koniaki i lwowskie piwo.
Granicę przejeżdżamy śpiewająco - bez problemów, z pominięciem kolejki (miły Pan Celnik puszcza nas bocznym pasem, prawie bez kontroli, zauważywszy, że ma do czynienia z prawdziwymi turystami).
Droga przez Polskę również upływa nam błyskawicznie (a jakie mamy pięknie drogi, Moi Państwo!) - trochę śpimy, D. dzielnie kieruje. W Lublinie budzę się, gotowa przejąć kierownicę, jednak D. postanawia pozostać na posterunku. Zabieram się więc do czytania...książka jest tak wciągająca, że prawie nie zauważam, kiedy mijamy tabliczkę z napisem "Otwock". Budzę Potomstwo i entuzjastycznym wrzaskiem witamy nasze miasto.
Aż dziw - do domu docieramy dokładnie o tej samej godzinie, o której z niego wyjechaliśmy - 2.40.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz