sobota, 27 sierpnia 2011

Dzień piętnasty - na północ i zachód

Poranek w obozie. Niezbyt radośnie, po bardzo zimnej, wręcz lodowatej, nocy - witamy na Kontynencie...


Trasa jest w sporej części powtórzeniem drogi w przeciwną stronę. Nic nowego: domki wiejskie nadal kolorowe i urocze, miasta nadal paskudne i szare, elektrownia w Jużnoukraińsku stoi, jak stała.

 Wiejski cmentarz. Dużo błękitnych elementów - podobno mają odstraszać złe duchy i przeciwdziałać czarom.




Pomnik, jakich wiele. Ten wyjątkowo błyszczący, pewnie dla lepszej widoczności, choć i tak nie sposób go nie zauważyć....





Aż nagle nagle, mniej więcej po zjechaniu na zachód z trasy Kijów-Odessa, wsie "brzydną" - znikają kolorowe domki, na rzecz - podobnych do polskich - szaroburych murowańców niedbale ogrodzonych siatką. Natomiast miasta (przynajmniej przedmieścia, bo ani do Winnicy, ani do Chmielnitskiego - zwanego za starych, dobrych czasów -  Perejasławiem - nie wjeżdżamy), sprawiają wrażenie dużo bardziej uporządkowanych, czystszych i mniej skażonych postsowieckimi blokowiskami, podobnymi bardziej do slumsów, niż osiedli miejskich. Zachodnia Ukraina różni się diametralnie od terenów, które oglądaliśmy, jadąc niemal od granicy białoruskiej, ku południowi, objeżdżając dookoła Krym, a potem wracając. Nawet bezstronny, nierozemocjonowany historycznie turysta, jest w stanie to zauważyć. Mniej jest dziwnych, metalowych instalacji, przybudówek, nadbudówek, niedokończonych/porzuconych zakładów produkcyjnych - ogólnie: mniej tego wszystkiego, co mi wadzi krajobrazie: śladów industrialnej działalności człowieka. No i przyrodniczo Zachód różni się od Południa i Wschodu: w miejsce stepów i pól, rozciągających się aż po horyzont, tuż za przydrożnymi zadrzewieniami, pojawiają się lasy, zarośla i krzewy.








Tuż obok Niemirowa, niemal przy bramie fabryki wódki Nemiroff, spożywamy obiad w plenerze, nad jeziorkiem - co tam kto ma w swoich zapasach. Po dwóch godzinach jazdy - ostatnie wspólne zakupy. Przy sklepie ciekawe spotkanie: zatrzymuje się austriacki Mercedes Kamper - podobny do "naszego". Jego kierowcą jest Fritz - młody człowiek, który wraca z ROCZNEJ podróży po Wschodzie...Gdzież on nie był? Turcja, Irak, Indie, Chiny, Uzbekistan, Rosja...Samiutki - tylko on i jego Kamper. Postanawia spędzić najbliższą noc w naszym towarzystwie. Ubolewamy, że nie będzie nam dane słuchać jego opowieści, ale musimy odłączyć się od grupy: czekają na nas sprawy w  Tarnopolu...Żegnamy się serdecznie ze wszystkimi i odjeżdżamy.

22.00 Dojeżdżamy do Tarnopola. Jawi się nam jako pięknie oświetlone, żyjące miasto - z europejskimi sklepami, dużą ilością zieleni - znamy to miasto z opowieści Naszej Dobrej Znajomej - spodziewaliśmy się kolejnego ukraińsko - postsowieckiego blokowiska, a to, co obserwujemy, jeżdżąc w poszukiwaniu hotelu, bardzo pozytywnie nas zaskakuje.
Sam hotel - również.


Pierwszy nocleg w łóżku, po kilkunastu dniach w namiocie. Pierwszy cywilizowany prysznic (z wanną!), no i najważniejsze: toaleta!
Mamy nawet balkon, z którego widzimy oświetlone molo jednego z nocnych klubów nad jeziorem.


Kąpiel bez ograniczenia wody jest niesamowitym przeżyciem: szorujemy się po kilka razy, a i tak białe ręczniki hotelowe, po naszym użytkowaniu, stają się...szare. Cóż...dwa tygodnie w plenerze - mimo pozornego zachowania higieny - pozostawiają ślady na ciele.
Potomstwo dobiera się do hotelowego internetu, nie mogąc się nacieszyć powrotem do cywilizowanego świata, ale gonimy Towarzystwo spać - jutro czeka nas intensywny, ostatni dzień podróży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz