czwartek, 18 sierpnia 2011

Dzień szósty - "Bakczysaraj w dzień"

Rano fundujemy sobie leniwe przebudzenie, śniadanie, ogarnianie obozowiska (ja, np. zarządzam pranie) i jeziorne kąpiele. Nic nie zwiastuje jakichś zaskakujących wydarzeń - D. z Potomstwem oraz znaczną częścią obozowiczów pluska się w jeziorze. Nagle słyszymy głosy z grobli: "chodźcie wszyscy nad jezioro i zabierzcie aparaty! wydra do nas przypłynęła!". Wydry kocham miłością straszliwą - tak samo niemal, jak jeże i wiewiórki, odkąd w latach szkolnych przeczytałam książkę Gavina Maxwella "Wydry pana Gavina". Pędzę więc z aparatem w dłoni, i co widzę?


To ma być wydra????


Toż to zwykła nutria! Po chwili okazuje się, że nie taka ona zwykła....Zwabiony naszymi ożywionymi głosami, przychodzi Pan Strażnik, rzuca okiem na zwierzątko i wykrzykuje: "Masza, a ty tu atkuda?"
Okazuje się, że obok sąsiedniego jeziorka, Panowie Strażnicy mają hodowlę nutrii. Nie klatkową, tylko "wolnowybiegową". Masza wraz z narzeczonym, nawiała z tejże hodowli kilka tygodni wcześniej. Panowie bezskutecznie jej poszukiwali, tym bardziej, że wedle ich informacji jest ciężarna...Cóż - Masza  wybiera chyba jednak wolność, bo po wyjedzeniu naszych zapasów chleba i ogórków (nutria z ręki nam jadła!), oddala się z godnością w tę stronę, z której przybyła, ignorując pułapki, jakie zastawili na nią Panowie Strażnicy. Obozowiczom jakoś przechodzi chęć na dalszą kąpiel w jeziorze: pewnie z obawy przed mężem Maszy, który nie musi być tak łagodny, jak ciężarna samica - wszak każdy chyba słyszał mrożące krew w żyłach opowieści o nutriach odgryzających palce.....

Zbieramy się do Bakczysaraju, zostawiając na straży obozowiska M. oraz K. - mają zająć się również połowem ryb na kolację.

W drodze do Bakczysaraju, bardzo malowniczo. Po kilku dniach jazdy przez pola i stepy - miła odmiana dla oka.


  
Widok z parkingu w górę, ku skalnemu miastu - ot, taki sobie pagórek:


Jednak już na początku dowiadujemy się, że czeka nas dłuższa wspinaczka....
http://www.eastway.pl/czufut-kale 
Ubolewam, że:
- jestem ubrana w długą sukienkę
- mam sandały, zamiast obuwia turystycznego
- nie wzięłam z samochodu kijków
- nie zabrałam większego zapasu wody
Psioczę okrutnie na mój książkowy przewodnik, który ni słowem nie wspomniał o tym, że należy się ubrać nie jak na spacer, ale jak na wycieczkę górską. Psioczę na część ekipy, która już tu była i nie ostrzegła nas, jak należy się przygotować. Psioczę na cały świat, który sprzysiągł się przeciwko temu, żeby było mi dziś wygodnie i komfortowo. Na szczęście nie odeszliśmy zbyt daleko od Landka i mogę wrócić chociaż po kijki.
Cerkiew w skale. Ważne miejsce kultu, sądząc po ilości pielgrzymów (przewodnik milczy - spalić go już teraz, czy po powrocie?).

Nasza ekipa w drodze:


Skalne miasto z daleka:



I z bliska:



Półka skalna dla odważnych...Ja się do takich nie zaliczam.


 Ku drzwiom do tajemnicy.....


I otwieramy.....



Za drzwiami znajdujemy "naszą" toyotę (podjechała inną trasą) oraz ścieżkę, która prowadzi nas ku stareńkiemu cmentarzowi karaimskiemu. Mimo tego, że przewodnik o nim milczy (obiecują sobie, że po powrocie napiszę dla niego sążnistą recenzję), jest naprawdę wart obejrzenia.

 

Część z nas zjeżdża na dół, część schodzi - spotykamy się na dole w tym samym czasie: nie taka krótsza ta toyotowa droga...ale równie malownicza - ot, choćby ta fotka obrazująca "skalne głowy" nie powstałaby, gdyby nie powrót inną drogą, niż podejście. Na pierwszym planie - lokalny smaczek: żółta rura z gazem. Specyfika nie tylko Krymu, ale całej Ukrainy: rury gazowe poprowadzone nie w ziemi, ale drogą napowietrzną - psują krajobraz we wsiach i miastach.


 Po spotkaniu z resztą, wyruszamy w - niekończącą się (jak się okazuje) acz interesującą - drogę do Pałacu Chanów:


Wreszcie, po długim spacerze ("to blisko jest, nie ciągajmy ze sobą samochodów, niech już sobie zostaną, skoro mamy zajęte miejsce parkingowe - szkoda szukać nowego"), docieramy na miejsce.
Zmęczeni marszem - i tym górskim, i tym miejskim, nerwowo reagujemy na uporczywe nagabywania panów, odpowiedzialnych za namawianie turystów na obiad w pobliskich restauracjach (to ci panowie w czapeczkach).

Tuż po wejściu za bramę, ma się wrażenie, że ludzie są wszędzie. Nie lubię mieć ludzi na zdjęciach - gimnastykuję się więc okrutnie, żeby było ich możliwie najmniej.


Pałac Chanów w Bakczysaraju zachwyca mnie z zewnątrz:

  
  

Zachwyca również wewnątrz:


Fakt, nie widziałam zbyt wielu zabytków kultury Wschodu (hmmm...wcale nie widziałam? to był pierwszy Pałac Chanów, jaki zobaczyłam!). D. - bardziej bywały w świecie - twierdzi, że przesadzam ze swoimi zachwytami nad jakimś drewnianym pałacykiem. Cóż....kiedy będę miała materiał porównawczy, wypowiem się konkretniej. Póki co: pozostaję w zachwycie i chętnie powrócę do Bakczysaraju. Ba! Jestem gotowa wracać tu z każdą porą roku, żeby zobaczyć, jak Pałac wygląda w odmiennej aurze (i z mniejszą ilością turystów). Trudno, można mnie nazywać antyfeministką, ale chętnie dałabym się zamknąć w takim pałacyku.


Po pełnym wrażeń zwiedzaniu, trafiamy (idąc w przeciwną stronę, niż pan naganiający poleca) na obiad. Prowadzona przez uzbecką rodzinę restauracja, wynagradza nam sowicie wczorajsze niepowodzenie kulinarne. Zarówno wystrój oraz muzyka, jak i potrawy, zadowalają nasz smak.


Po powrocie do obozu, zastajemy panów w bardzo wesołych nastrojach - okazuje się, że połów ryb może nie bardzo udany, ale za to "okoliczności" wspaniałe. Na kolację zjadamy li i jedynie arbuza (arbuzy to bogactwo narodowe Ukrainy - powinna mieć je w herbie - są absolutnie boskie i bezkonkurencyjne), ale nastrój udziela się nam wszystkim - wieczór kończy się śpiewami bardzo szerokiego repertuaru piosenek oraz opowiadaniem dowcipów. Jeszcze w namiotach podrzucamy sobie żarty sytuacyjne - śmiechom nie ma końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz