niedziela, 14 sierpnia 2011

Dzień drugi - na południe!



Miejsce naszego noclegu - po zwinięciu namiotów - wygląda tak:

 

Staramy się nie zrobić zbyt dużego zamieszania w przyrodzie - wszystkie śmieci ze sobą zabieramy (niektóre nawet nie nasze), pozostawiamy miejsce biwakowe takim, jakie je zastaliśmy. Mamy nadzieję, że zwierzęta leśne nie czują się nazbyt zaniepokojone naszą obecnością.
Jedziemy przez wieś Wczorajsze - do Białej Cerkwi i dalej - ku autostradzie łączącej Kijów z Odessą. Na obiad planujemy zatrzymać się na jakimś bazarze - ma być duży wybór pierogów - od rana cieknie nam ślinka. Niestety - albo bazar się przeniósł, albo naszemu przewodnikowi pomyliły się trasy - pierogów nie znajdujemy, wyjadamy więc - bez postoju - zapasy orzeszków. Zatrzymujemy się we wsi Rakowie, gdzie zaopatrujemy się w kilka reklamówek żywych raków (matko, jak to szeleści podczas jazdy! mam wrażenie, że się rozpełza po całym samochodzie!), które mamy przygotować na kolację. No i - po pełnych przygód poszukiwaniach (całą ekipą wchodzimy na czyjeś podwórko, myśląc, że to restauracja) - znajdujemy miejsce, w którym jemy obiad - jest to lokalny bar przy sklepie spożywczym. Zamawiamy pielmieni, płow i zupy. Dania są średniej jakości, smakują innością (i tłuszczem). Na szczęście jesteśmy naprawdę bardzo głodni. Podczas posiłku, Mimi myli sól z cukrem i wkłada sobie do ust potężną garść...zdecydowanie psuje mu to humor: zwabiony rykiem, zagląda do nas miejscowy chłopiec w stroju zdecydowanie plażowym - w wieku zbliżonym do Mimiego (2-3 lata),  wspiera się pod boki, obserwuje chwilę z zaciekawieniem, wreszcie pyta: "paczemu ty, bladź, placzesz?" - nie uzyskuje od nas jednak odpowiedzi, bo popadamy w osłupienie nad wymownością malca...

Ruszamy dalej - goni nas czas - przekonujemy się, jak ogromna jest Ukraina: jedziemy i jedziemy, a Krym wciąż daleko. Już wiemy, że i dziś nie dotrzemy do półwyspu.

Jużnoukraińsk - elektrownia atomowa. Mimo tego, że to czyste i stosunkowo bezpieczne źródło energii, jakoś tak nieswojo czujemy się, przejeżdżając tuż obok bramy:


Potem, na uspokojenie, mijamy już tylko kolorowe domki przy drodze:






Kiedy słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, rozpoczynamy poszukiwania noclegu. Niedługo po zmroku, zapadamy w chaszcze:



Nasza kolacja. Tu - egzemplarz surowy - całkiem żywy:


Tu - egzemplarz ugotowany:

Zdecydowanie - ładniej wygląda rak ugotowany. Tym mniej chętnie przystępuję do jego spożywania - w szczególności zaś, kiedy okazuje się, że z całego raka do zjedzenia pozostaje tylko kawałek mięska na odwłoku, resztę można wyrzucić. Gotuje się "na żywca" kilka kilogramów zwierząt tylko po to, żeby obgryźć im ogony???? G. odmawia konsumpcji w ogóle - tym bardziej, że asystował przy gotowaniu i słyszał piszczenie. Fakt, że piszczą skorupki racze, a nie raki osobiście, jakoś nie ma dla niego znaczenia - gotowanie i jedzenie raków nazywa barbarzyństwem i...chyba ma rację? Natomiast Mimi takich skrupułów nie posiada: pożera racze odwłoki jeden po drugim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz