piątek, 19 sierpnia 2011

Dzień siódmy - Wielki Kanion

Ku rozpaczy "Szynszylowego Kota" - na zdjęciach załączonych w "bonusie zwierzęcym" rozpoznać go można po wystrzępionym finezyjnie ogonie), który jest zadomowiony w naszym nadjeziornym obozowisku, pakujemy się bladym świtem (mokre od rosy namioty - a fuj!) i wyjeżdżamy na południe. Ciekawe, co teraz będzie jadał ten nasz krótkookresowy podopieczny....

Droga między Bakczysarajem a Jałtą, prowadzi malowniczymi, śródleśnymi serpentynami. Landek męczy się okrutnie - po akcji z ostrzegawczą lampką, sygnalizującą przegrzanie skrzyni biegów, D. włącza jednak reduktor.



Docieramy do parkingu przed rezerwatem "Wielki Kanion" i ruszamy na spacer, w las.


Niektórzy nie są zachwyceni "okolicznościami przyrody" z perspektywą kilkudziesięciominutowego marszu w górę.....



Ale jest naprawdę przepięknie, więc dzielnie maszerujemy do celu, jakim jest "Wanna Młodości". Po drodze pomniejsze zbiorniki wodne, które tworzy spływający z gór strumyk.



Górska Nimfa - Strażniczka Jeziorka?


Dwa tajemnicze cienie wędrowców...


oraz wodne żyjątka:

 


Przy samej Wannie Młodości znajdujemy kilka stoisk z lokalnymi winami, oraz punkt gastronomiczny, gdzie - na naszych oczach - produkują się czi(e)bureki.

 

Nawet nie próbujemy oprzeć się pokusie i kupujemy - wedle upodobań: jedni z serem, inni z mięsem. Jednak przed jedzeniem - kąpiel w Wannie Młodości. Entuzjazm większości zostaje ostudzony - i to dosłownie - informacją, że woda ma temperaturę niezależną od pory roku, a wynosi ona...9 stopni Celsjusza...Grono miłośników kąpieli topnieje bardzo szybko - w efekcie, w wodzie zanurzają się tylko trzej panowie, w tym D.


I.- co prawda - rozbiera się do bielizny, ale moczy się tylko połowicznie, ja postanawiam "odmłodzić" sobie jedynie ręce, większość jednak nawet nie zbliża się do wody.

   

Pokrzepieni kąpielą i posiłkiem, ruszamy w drogę powrotną. Idzie się dużo szybciej, niż w górę. Po niedługim czasie znajdujemy się obok samochodów i jedziemy ku Jałcie. Krajobrazy leśne, bardzo malownicze. Miła odmiana po kilkudniowej jeździe ze stepami i polami za oknem samochodu.



Nagle i niespodziewanie, krajobraz się zmienia: znów stepy, tym razem nawet bez śladu pól.
 Ale ładnie, naprawdę ładnie.





W pewnym momencie, naszym oczom ukazuje się jakiś bazar? miejsce postojowe? Nie do końca wiemy, co to, ale M. zatrzymuje Kampera, więc my razem z nim. Idziemy za wszystkimi, kierując się ku jakiemuś -  otoczonemu kamieniami - wzniesieniu. Spodziewamy się widoku na "stepy szerokie"...


A jednak nie.... oczom naszym ukazuje się taki oto widok:


Po raz pierwszy w życiu mam okazję zobaczyć, co oznacza termin: "bezkresne morze" - naprawdę nie widać horyzontu - błękit morza płynnie przechodzi w błękit nieba.
 Nawet Rodzeństwo, zauroczone pięknem tego miejsca, daje sobie zrobić przyjacielską sesję zdjęciową - rzadka to okazja, więc korzystam.


Natomiast po zejściu na bazar, dajemy się namówić na obiad, chociaż wcale jeszcze nie zdążyliśmy zgłodnieć, po czi(e)burekach  w Wielkim Kanionie.  


Niestety, szaszłyk wygląda dużo lepiej, niż smakuje. Sytuacje ratują lepioszki, przyrządzane na grillu oraz sałatki warzywne.
 Wyruszamy w kierunku morza. Mimo tego, że zdawało się być na wyciągnięcie ręki, jeździe nie ma końca - zjechanie samą leśną serpentyną ku Jałcie, zajmuje nam ponad godzinę.
W Jałcie odwiedzamy - pierwszą od dłuższego czasu - cywilizowaną stację benzynową - z dobrze zaopatrzonym sklepem, TOALETĄ z SEDESEM (temat ukraińskich toalet to materiał na osobną opowieść, niekoniecznie może na blogu....).
Suniemy jak najdalej na wschód, żeby ominąć popularne, zaludnione kurorty z wybetonowanymi nabrzeżami i sztucznym piaskiem na plażach. Wzbudzamy dość sporą sensację wśród przechodniów: pięć samochodów z polskimi rejestracjami, na przodzie Kamper, dalej Land Rover, potem dwie najzwyczajniejsze osobówki, na końcu Toyota Land Cruiser. Dziwna zbieranina: ni to wyprawa terenowa, ni wycieczka krajoznawcza. Ale nam dobrze we własnym towarzystwie, to jest najważniejsze.  W którymś kolejnym miasteczku (a może to wciąż przedmieścia Jałty?), mijamy sporą grupę polskich rowerzystów - bardzo miło się robi na sercu, że "nasi" docierają tak daleko - do tego "o własnych siłach". Mijamy również samochód na polskich numerach, z wystającym przez okno łbem zadowolonego bernardyna. Ale ogólnie: dużo mniej Polaków, niż spotkać można na Bałkanach. Widać, że Krym to jeszcze wciąż mało popularny kierunek. A szkoda...
Kiedy mijamy dwie góry, znane mi z "Sonetów krymskich" Mickiewicza, Ajudah i Czatyrdah, czuję, że po prostu muszę tu wrócić i obejrzeć Krym w swoim tempie - powoli i dokładnie, z zaglądaniem w każdy interesujący zakamarek. Ta podróż, to tylko przedsmak prawdziwego zwiedzania Krymu. Wtedy też będzie czas na zdjęcia z prawdziwego zdarzenia - tu tylko migawki robione w ruchu, z samochodu,  dla zaznaczenia "rzeczy do obejrzenia w przyszłości".

Ajudah:


Czatyrdah:


Do Sudaku docieramy późną nocą, po ciężkiej drodze - Landek źle znosi zjazdy i podjazdy (ech, ta jego skrzynia...albo czujnik od skrzyni - do końca nie wiadomo, co właściwie). Kamperowi też nie jest łatwo. No, ale szczęśliwie znajdujemy plażę i rozbijamy namioty nad samiutkim morzem - wieczorem ukołysze nas szum fal, rano będzie można oglądać wschód słońca, nie wychodząc na zewnątrz.
Wstyd się przyznać, ale to pierwszy nocleg, kiedy przed wejściem do namiotu, nerwowo oglądam prześcieradła (wreszcie nie trzeba rozwijać śpiworów - zakładamy, że będzie dostatecznie ciepło) oraz wnętrze namiotu, z obawy przed "ośmionogimi przyjaciółmi".... Nie lubię pająków, no nie lubię - i już. Ostatecznie, po obowiązkowym, cowieczornym "rozprawieniu się" z arbuzem, obóz zapada w sen.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz