wtorek, 5 lipca 2011

Do domu

2.00 Z braku motelu na horyzoncie i braku chęci wnikliwych poszukiwań tegoż, postanawiamy przespać się w samochodzie na parkingu stacji benzynowej. Serbia jawi się nam jako całkiem cywilizowany kraj - zupełnie inny od tego, jaki zapamiętaliśmy z naszej ostatniej bytności tutaj, więc nie mamy obaw przed spaniem na parkingu.
7.30 Pobudka i od razu miła wiadomość - będzie pyszna kawa: na stacji jest sieciowa, cywilizowana kawiarnia:

Po pokrzepiającym posiłku (Młodzież dostaje muffinki), wyruszamy dalej. Zdjęć prawie nie ma, bo północ Serbii przypomina nasz ojczysty krajobraz - pola, łąki i jeszcze więcej pól. Różnica jest taka, że serbskie pola ciągną się aż po horyzont - mijamy więc słoneczniki, kukurydzę, zboże i...jakieś zielone coś: fasolę? ziemniaki? trudno nam ocenić z odległości .... Nie ma za to wiosek, ba! nie ma nawet domów! Nasuwa się pytanie, kto te ogromne połacie uprawia, skoro całymi kilometrami nie widać ludzi? Od wyjazdu z miejsca noclegowego, aż do samej granicy, nie mijamy żadnego miasteczka. Za to droga - świetna.
Dalej zmienia się nieco krajobraz - pojawiają się sady i nieużytki, mijamy kilka pojedynczych domów.
8.20 Doganiamy deszczowe chmury, pod kołami mamy mokry asfalt. Czyżby deszcz zamierzał towarzyszyć nam aż do końca podróży? Rodzina i znajomi ostrzegali nas, że pogoda w kraju nie rozpieszcza...
9.00 Węgry. Land Rover ma na liczniku 270 000km. Większość z tych kilometrów to nasza sprawka.
11.30 Czas na posiłek: śniadanio - obiad? Podczas wysiadania zauważam, że mamy przeciek - pękła jedna puszka z serbskim piwem. Cóż - widocznie nie możemy mieć żadnego powrotu z Południa bez oblania go alkoholem...
Węgierski lokal, więc obowiązkowo gulasz! G. próbuje ze mną pertraktować, ale namawiam go serdecznie - i nie żałuje swojego wyboru. D. - jak zwykle - eksperymentuje ze "specjalnością zakładu" - podobno też nie żałuje, chociaż czas oczekiwania na potrawę nieco mu się dłuży. I. jest niereformowalna - zamawia rosół.
13.00 Przejmuję stery. Oto dowód:

Prędkość maksymalna spada do 80km/h. Jakiegoś dziwnego respektu nabrałam do mojego samochodu....
Niemal bezwiednie przekraczamy granicę ze Słowacją i  - wspinamy się pod górę.
15.00 Przygoda na drodze. Poinstruowana o tym, że mam śledzić, czy aby nie zapali się czerwona lampka, oznaczająca przegrzanie skrzyni, nie zwracam uwagi na wskaźnik temperatury....Kiedy lampka od skrzyni się zapala, spod maski wydobywają się kłęby pary: zagotowała się woda w chłodnicy. Przymusowy postój i nerwowe zastanawianie się, czy wystarczy nalać zimnej wody, żeby bezawaryjnie potoczyć się dalej.
Spotykamy okaz miejscowej fauny:
Po konsultacjach telefonicznych z naszym mechanikiem i uzupełnieniu wody oraz - naturalnie - płynu ATF - ruszamy dalej.
Piękne krajobrazy górskie. Wreszcie las - to jest to, czego mi brakowało na południu: żywa zieloność drzew północy.
Zamek na skale - nie pamiętam, w jakim miasteczku, ale ja go znajdę i zwiedzę, obiecuję!


17. 30 Wjeżdżamy do Polski! Kierujemy się do Krakowa, unurzać się w brzydkiej cywilizacji - McDonalds wita nas standardowym kawałkiem sztucznego mięsa w sztucznej bułce. Bywalcy tego przybytku patrzą na nas, jak na ufoludki: jesteśmy przykurzeni, pognieceni, potargani - do tego mocno opaleni. Nasz samochód też nie należy do zwyczajowych pojazdów miejskich. Na parkingu małe zdziwienie - obok nas parkuje samochód z rejestracją.....grecką. Czyżby jechał za nami?
Kierujemy się ku domowi, najprostszą drogą. Na miejsce dotrzemy w nocy - rano znów wyjazd, tym razem pod Gorzów Wielkopolski: zawozimy I. na obóz harcerski. Ale to będzie zupełnie inna wycieczka, zupełnie innym samochodem.
Polska wita nas malowniczym zachodem słońca - w każdym zakątku świata jest coś pięknego do obejrzenia...Warto podróżować!

poniedziałek, 4 lipca 2011

Na północ

7.00 Wczesna pobudka. Tym razem nie na dźwięk budzika, ale "ptasząt" - napisane w cudzysłowie, bo pierwszym budzikiem jest natrętna wrona (może gawron - nie wiem, bo nie zdążyłam obejrzeć, zanim D. nie przepłoszył kraczącego ptaszyska). Drugi ptak okazuje się być nieco mniej hałaśliwy, co nie oznacza, że mniej drażniący - jego jednostajny gwizd mógłby obudzić nawet umarłego....Wygrzebujemy się z namiotów lekko poirytowani - ale i tak wstać trzeba wcześniej, żeby zdążyć zjeść i spakować się przed ceremonią ładowania akumulatora....
I. przygarnia rudego kota.
Dementuję - to nie jest ten sam kot, którego spotkaliśmy w Melniku, żadnego zwierzęcia nie przemycaliśmy przez granicę!






I.- kusząc kabanosami - robi mu sesję zdjęciową, godną króla zwierząt - po przejrzeniu zdjęć widzę, że rude kocisko ma ich tyle samo, co my wszyscy podczas całego wyjazdu. Ba! Są nawet filmiki z udziałem miłego kociaka. Nie dziw, że zadomawia się w naszym - szybko zwijającym się - obozowisku.


Przy okazji zabaw z kotem, okazuje się, że nasz sąsiad z kempingu - Turek z Niemiec, który odpoczywa na Thasos z żoną i mamą, całkiem nieźle rozmawia po.... polsku. O ile jestem w stanie zrozumieć, że naszego trudnego języka można się nauczyć przy odrobinie dobrej woli, nijak nie mogę wpaść na pomysł, skąd ten miły pan może znać piosenkę "Wlazł kotek na płotek".....
10.30. Landek z grzecznie naładowanym akumulatorem mruczy łagodnie, gotów do drogi (zastanawiamy się, co też może powodować jego rozładowywanie się - czyżby lodówka? lista spraw do mechanika rośnie....).
Żegnamy się ze Skala Potamią z lekkim żalem - wiemy, że raczej mało prawdopodobne, żebyśmy tu wrócili. Owszem - miło było beztrosko wygrzewać się na plaży i nurzać w lazurowym morzu, ale lubimy, podczas wakacji, robić coś więcej, niż tylko leżeć. A Thasos tego "więcej" nam nie oferuje. Nie jest to typowa grecka wyspa, nie ma "żyjących" miasteczek - te, które widzieliśmy, są nastawione na turystów. Nie bardzo lubimy taki  klimat. Potrzebujemy unurzać się w lokalnym klimacie - chodzić do knajpek, do których chadzają tubylcy, wejść w kontakt słowny z ludźmi, zamieszkującymi odwiedzany przez nas teren z dziada-pradziada, a nie tylko z kelnerami, zatrudnionymi na czas sezonu turystycznego. Nie interesują nas bary, oferujące wymyślne drinki ani lokale, w których można tańczyć do białego rana - to wszystko można mieć wszędzie - identycznie w Sopocie, Krakowie, Wrocławiu, Berlinie, Las Vegas i  Hurghadzie. Po co więc podróżować, żeby przeżywać wszędzie to samo? Nasze podróże służą poznawaniu odmienności. 
Wreszcie: piaszczysta plaża jest dla nas po prostu nudna. Z piaszczystych wybrzeży zdecydowanie wolę nasze - bałtyckie. A skoro mamy tyle zastrzeżeń - wiemy, że nie warto tu wracać - jest tyle pięknych, nowych miejsc do odwiedzenia i tyle miejsc idealnych, do których zawsze chcemy pojechać - jeszcze raz, jeszcze raz, i jeszcze raz - bez końca.
Niemniej jednak - na tak krótki pobyt po wyczerpującej i pełnej atrakcji podróży - Skala Potamia była całkiem dobra i chwała jej za to.

Udaje mi się zrobić fotkę kopalni marmuru (marną bo marną, ale jednak), którą zauważyłam jadąc dwa dni temu do Skala Potamii w strugach deszczu.


Zabieram też do domu małe okruszyny idealnie białego kamienia.
11.15. Prom zabiera nas i Landka na stały ląd, do Kavali. Pogoda w czasie rejsu nieporównanie lepsza, niż w drodze na Thasos - od początku do końca podróży widzimy drugi brzeg. W porcie posilamy się kawą i hot-dogami - i dobrze robimy, ponieważ wyjazd na autostradę okazuje się nie lada wyczynem - mimo włączonych trzech nawigacji. Nawigacje zresztą - to temat na dłuższą opowieść. Widocznie technikalia nie idą w parze z moim umiłowaniem do studiowania map papierowych. Nie lubię GPS-ów, bo uważam, że robią z ludzi - nadużywających tegoż ułatwienia - inwalidów i odbierają im dużą część przyjemności z podróżowania. Jednak dopuszczam sytuacje, w których są przydatne - ot, chociażby wyjazd z większych, nieznanych miast. Nawigacje chyba wiedzą o mojej niechęci do nich - i nie działają w mojej obecności. Nawet te, które wcześniej funkcjonowały bez zarzutu, przestają, po dłuższym pobycie w moim pobliżu. Jako pierwszy, podczas tej wyprawy, poddaje się Krzysztof Hołowczyc. Mimo jego wielokrotnych zapewnień: "ze mną zawsze dotrzesz do celu" - kończy współpracę z nami w najmniej stosownych momentach - na rozjazdach, w miastach w miejscach, gdzie należy przewrócić mapę na drugą stronę, albo akurat w momencie, kiedy śpię. Komputer z głosem pana Krzysztofa restartuje się wtedy malowniczo, następnie ładuje od nowa i znów rozlega się łagodny i pewny głos: "ze mną zawsze dotrzesz do celu". Po dziesiątym restarcie, po półgodzinnym błądzeniu w poszukiwaniu wyjazdu z Kavali, D. nie wytrzymuje i zwalnia p.Hołowczyca ze słowami: "odpieprz się!" - jakby tamten był w ogóle winien ułomności systemu. Niestety, druga i trzecia nawigacja również mają jakieś pretensje do świata, drogowskazy zaś w tym greckim mieście, rozstawiał chyba oszalały drogowiec, wyszedłszy z założenia, że co za dużo to nie zdrowo, a jak ktoś chce wyjechać, to w desperacji i tak drogę znajdzie. I racja!
13.30 -  zawierzywszy własnej intuicji, wyjeżdżamy wreszcie na autostradę w kierunku Thessalonik. Mijamy gaje oliwne - wreszcie mam okazję widzieć to, co kojarzy mi się jednoznacznie z Grecją! Jak na złość - właśnie teraz bateria aparatu tkwi w ładowarce. Po drodze oglądamy dwa spore jeziora i oddalające się - morskie wybrzeże. Ruszamy na północ.
Przez Macedonię przejeżdżamy dość szybko - oglądając bardzo ładne, spokojne i malownicze góry, które znamy już z drogi w odwrotna stronę. Śliczny przyrodniczo kraj - trochę spieramy się o to, czy najładniejszym z odwiedzonych przez nas krajów była właśnie Macedonia, czy Albania. Trudno to rozstrzygnąć. 
Nasz plan jest taki: za wszelką cenę nie nocować w dzikiej Serbii - a mamy do przejechania przezeń prawie 600km. Pokutują niemiłe wspomnienia z poprzedniego przejazdu przez to państwo - liczymy na to, że przez siedem lat może coś się zmieniło na lepsze?
21.30 Po przejechaniu kawałka Serbii, uznajemy, że chyba nie jest tak źle - drogi świetne, na granicy miło - celnicy przyjaźni i chętni do rozmów. Krajobraz południa kraju - równie malowniczy, jak macedoński. Góry zawsze są piękne. Postanawiamy zatrzymać się na kolację. Tym razem plejskavica i surówka (barbarzyńcy biorą też frytki). Pyszne. Kelnerzy nie znają rosyjskiego (co nas dziwi), znają za to angielski (co dziwi nas jeszcze bardziej). Jest tak miło, że kupujemy lokalne piwo dla naszego znajomego wielbiciela serbskich piw.
23:45 Mimo szczerych chęci - Belgrad oglądamy tylko z okien samochodu. Był chytry plan, że przenocujemy w jakimś miejscowym hotelu-motelu, żeby następnego dnia wybrać się na krótki spacer po mieście, ale rezygnujemy z niego z powodu braku miejsc. Trudno, jedziemy dalej, ale obiecujemy wrócić.


niedziela, 3 lipca 2011

Pożegnanie z przytupem


Ostatni dzień nad greckim morzem.
Rano jedziemy do miasteczka. Ja - rowerem, I. z D. - skuterem. G. zostaje na plaży - spotkał kompanów do grania w siatkówkę - żadna inna atrakcja go teraz nie pociąga. Opalony jest tak bardzo, że Polacy z pobliskiego obozu sportowego wzięli go za Greka i próbowali z nim rozmawiać po angielsku.....kiedy odezwał się czystą polszczyzną, zaciekawieni pytali, gdzie tak dobrze nauczył się języka.......
W miasteczku - obowiązkowa kawa i miejscowy przysmak w knajpce, gdzie gospodarz  pocieszał nas pierwszego, deszczowego dnia - ciasto z masą budyniową. Niepodobne do niczego, co dotychczas jadłam, ale bardzo smaczne. Potem puszczam rodzinkę na przejażdżkę, sama zaś udaję się na poszukiwanie prezentów dla najbliższych. Mam nadzieję, że koszulki z wesołymi osiołkami spodobają się naszym siostrzeńcom.
Po powrocie - plażowanie. Cieszę się naprzemiennym nurzaniem się w wodzie i lekturą w promieniach słońca. Mojej szalonej rodzince to nie wystarcza - wypatrują usługę pt. "przejażdżki na bananie" i - w ramach ostatniej atrakcji - postanawiają z niej skorzystać.
Mniej więcej na środku zdjęcia - tam gdzie pieni się woda, moja - spragniona ekstremalnych przeżyć - rodzinka zostaje wyrzucona do wody z nadmuchiwanego banana....


Niedzielny obiad przygotowujemy z własnych zapasów: smażona na jednorazowym grillu kiełbasa, zupa krem z kurek z torebki (I. uszczęśliwiona) oraz gar ryżu duszonego z warzywami. I żaden grecki restaurator nie będzie się na nas dorabiał - z całym szacunkiem dla smacznej, sobotniej musaki - rozsądek w relacji ceny produktu do jego wartości też powinien być jakoś utrzymywany.....



W oczekiwaniu na obiad, mały masaż pleców....
   
Po obiedzie, wyruszamy na ostatni rekonesans po miasteczku. Znowu w składzie: D. i dwie dziewczyny. Tym razem mi przypada w udziale zaszczytne miejsce na skuterze. G. - z racji spalonych pleców (brak kontroli rodzicielsko-kremowej podczas meczu), zostaje w zacienionym obozowisku z lekturą.
Podczas tej niewinnej przejażdżki, przekonujemy się, że nie tylko samochody mogą zaliczyć "bok" (tutaj ten tytułowy "przytup" na zakończenie pobytu) - nasz skuter też jest sprzętem wywrotnym: bardzo pomocne okazują się kaski i....moje długie spodnie. D. jest nieco mocniej poszkodowany, z racji piastowania "kierowniczego" stanowiska w pojeździe. Na szczęście, oprócz otarć, nic poważniejszego nam nie dolega i możemy dalej realizować plany. A w planach mamy ostatnie zakupy spożywcze: słone migdały, wino i oliwę. Nie, nie, nie - na Ouzo, którym zastawiona jest większość półek z alkoholem - już się nie nabierzemy!
Oddając skuter i rowery, spotykamy zmęczoną ekipę naszych kolegów z Balkan Express. Dopiero przyjechali, są wykończeni trasą i marzą tylko o odpoczynku, chociaż zapytani odpowiadają, że było fajnie.  Patrząc na nich utwierdzamy się w tym, że nasza decyzja o odłączeniu była słuszna - każdy odpoczął tak, jak lubi najbardziej. Przy okazji widzimy, że jest drugi samochód, który miał "przygodę" - jedna z przodujących toyot ma dość zmasakrowany bok, też zaliczyła przewrotkę w górach. Dowiadujemy się z ulgą, że nikomu nic się nie stało (w tym samochodzie było dwoje dzieci).
Wieczorem okazuje się, że G., pozostawiony w obozowisku, tak ochoczo korzystał z samochodowego radia i lampek, że rozładował akumulator. Miluś.....
D. szybko radzi sobie z problemem - umawia się na poranne ładowanie z sąsiadem obozującym obok. Mamy nadzieję, ze to tylko TEN problem, a nie coś poważniejszego.


sobota, 2 lipca 2011

Beztroskie plażowanie

9.00 Na obozie pobudkaaaaa! Szybkie śniadanie i - na plażę, póki nie zdecydowało się rozpadać....
 
Pogoda - nadal mało grecka, ale morze ciepłe, więc nie ma co narzekać na brak słońca.


 
 
 No - ale nie da się ukryć - lazurowego morza Egejskiego jakoś nie oglądamy w to piękne, lipcowe przedpołudnie w Grecji.......
 Jednak stopniowo chmury odpływają gdzieś - na zachód? Wszystko jedno gdzie - ważne, że możemy beztrosko rozkoszować się błękitem morza i nieba jednocześnie:
 



Kiedy słońce zaczyna chować się za górami - szczęśliwi czasu nie liczą, więc nie wiem, która jest godzina - schodzimy z plaży w poszukiwaniu greckiej kolacji. Musaka (mniam!), białe wino (mniam!) i góra surówki. Tylko dlaczego rachunek taki słony????
Ostatnią czynnością dnia jest wypożyczenie rowerów i skutera (!!!) - jadę z D. do miasteczka na kawę. To i tak duży akt odwagi z mojej strony -  nie zostanę kierowcą skutera - nie rozumiem, jak taki pojazd utrzymuje się w pionie. G. jest bardzo niepocieszony, że właścicielka wypożyczalni wyraźnie zaznaczyła, że wypożycza skuter wyłącznie ojcu, nie synowi.
Kładziemy się spać wyjątkowo wcześnie - jeszcze przed 22. Mnie zmogło długie przebywanie na słońcu (pieką plecy, bolą kości), reszta przyłazi do namiotu zaraz za mną i też zasypia....

piątek, 1 lipca 2011

Ku greckiemu wybrzeżu


8:00 Wczesna pobudka, żeby zdążyć spokojnie spakować dobytek, zrobić zakupy i przed wieczorem pławić się w Morzu Egejskim. Nie do końca wierzę, że jesteśmy tak blisko mitycznej Grecji.....
9:30 Spotykamy się z naszym nowym, bułgarskim, polskojęzycznym znajomym - prowadzi nas do swojego domu. Na starych, drewnianych drzwiach jest przyklejona jakby strona wycięta z wiekowej gazety - przedstawia dwoje młodych ludzi w strojach ślubnych. Okazuje się, że to zdjęcie ślubne rodziców naszego gospodarza. Obok drzwi wisi tablica pamiątkowa, informująca, że w tym domu mieszkał założyciel szkoły w Melniku - był to pradziad obecnego właściciela domu - był on popem - nasz znajomy jest pierwszym mężczyzną w rodzinie, który popem nie został. Dostał za to - od przodków, w prezencie -  niecodzienne imię: Apostoł.  Pan Apostoł opowiada nam o produkcji wina, pokazując beczki - te współczesne i jedną specjalną, w której wino produkował jeszcze jego pradziadek.







Proces produkcji wina nie zmienił się od tamtego czasu - wszystko odbywa się zgodnie z naturą. Zostaję namówiona do degustacji - nic to, że jestem przed śniadaniem i że jest godzina 9.00 polskiego czasu - nie opieram się wcale, bo czuję, że wrażenia smakowe będą niesłychane. Mam rację! Najpierw - zaczerpnięta prosto z beczki - winogronowa rakija. Lubię rakiję chorwacką, domowej produkcji. Ale to, czego doznają moje kubki smakowe po skosztowaniu rakiji Pana Apostoła....nie do opisania. Muszę chwilę ochłonąć, zanim spróbuję czerwonego, melnickiego wina. Jeśli będzie takie, jakie od dwóch dni dostaję w mehanach, to nie będzie to nic szczególnie odkrywczego - ot, przyzwoite wino stołowe. Jednak domowa produkcja na małą skalę (500 litrów rocznie) - to jest zupełnie co innego - wino jest delikatne, łagodne i aromatyczne - przepyszne. Do kompletu kupujemy też konfiturę z zielonej figi oraz dżem z figi dojrzałej i żegnamy - kolejnego na naszej drodze - przemiłego człowieka.
Przed wyjazdem z Melnika kupujemy jeszcze pamiątki - kosmetyki z olejkiem różanym i - obowiązkowo - miejscową kiełbasę. 
Na pożegnanie: melnickie koty na mostku nad niepłynącą rzeką:

11.00 Śniadanie jemy "pod gruszą" - korzystając z naszych lodówkowych zapasów. Ruszamy dalej na południe. Zanim opuścimy gościnną Bułgarię - za radą tubylców -  zaopatrujemy się w paliwo i zapas płynu ATF ("drogo w tej Grecji, zróbcie zapasy u nas").
12.00 Przekraczamy granicę. Jakoś tak...mało grecko? Nie wiem właściwie, czego się spodziewałam - gajów oliwnych, góry Olimp i ruin antycznych świątyń? Na północy????

To, że jesteśmy w Grecji, widać za to po drogowskazach - konia z rzędem temu, który to przeczyta.....

Na szczęście - w większości znaki są dwujęzyczne, żeby barbarzyńcy z głębi kontynentu, którzy nie kształcili się w językach klasycznych, też mogli trafić do celu.....
13.00 Land Rover zaczyna niepokojąco syczeć - w ułamku sekundy próbujemy zlokalizować miejsce wydobywania się dźwięku: bagaże dachowe się obluzowały? coś się odkręciło? opona??? złapaliśmy gumę???? w nowej oponie MT????? na asfalcie??????
A jednak....

Próby odkręcenia zepsutego koła kończą się niepowodzeniem - przypominamy sobie, że podczas naprawy w Albanii, Bracia Mechanicy dokręcili śruby jakąś maszyną, żeby na pewno mocno trzymały - owszem - trzymają mocno!
D. i G. idą na poszukiwanie pomocy. Za chwilę podjeżdżają na pace miejscowego pick-up'a. Pan serwisant też nie radzi sobie ze śrubami - jadą po pomoc do dużego warsztatu.
Po chwili podjeżdża ciężarówka, wyglądająca jak dostawczak z piekarni. Ten serwisant dysponuje specjalistycznym sprzętem - mniejszy klucz nie zadziałał, podłącza więc największe narzędzie, jakim dysponuje:


Dla spostrzegawczych zagadka: pod jakim drogowskazem zatrzymaliśmy się, by celebrować naszą grecką przygodę?


Reszta podróży ku wybrzeżu upływa nam na poszukiwaniu serwisu ogumienia, żeby dokupić zapasowe koło. Niestety - trafiamy na miejscowe święto, większość zakładów usługowych jest zamknięta. Mamy wprawę w jeżdżeniu "na zapasie" - prawdopodobnie uda nam się dojechać do domu.
Ok. 16.30 docieramy do portowego miasta Kavala. Kierujemy się od razu do portu, kupujemy bilety na prom ku wyspie Thasos http://en.wikipedia.org/wiki/Thasos  i czekamy - przy kawie, sokach i hot-dogach - powiew zgniłej dietetycznej cywilizacji, po kilku dniach odpoczynku....
17.30 W ostatniej chwili wjeżdżamy na WŁAŚCIWY prom. Mało brakowało, a zaokrętowalibyśmy się na prom dalekiego zasięgu i wylądowali na jakiejś południowej wyspie....Samochód zostaje na dolnym pokładzie, my wchodzimy na górę.
Pogoda jest tak mało grecka, że tylko flaga powiewająca na promie przypomina nam o tym, gdzie jesteśmy.

 Żegnamy Kavalę w słońcu, jednak szybko zasłaniają ją deszczowe chmury - najpierw gromadzące się tylko nad górami, potem zasłaniające miasto, aż w końcu - goniące nasz prom. Początkowo łudzimy się, że morze będzie dla nich przeszkodą nie do przebycia, stopniowo jesteśmy tego coraz mniej pewni.....Robi się zimno. Żeby mieszkańcy dalekiej Północy marzli w Grecji? Toż to jakieś anomalia klimatyczne!

19.00 Kiedy docieramy na Thasos, wieje silny wiatr i spadają pierwsze krople deszczu....Jedziemy na - rekomendowane - wschodnie wybrzeże i wisielczy humor nam dopisuje.
"Po to jechaliśmy przez pół Europy, po dzikich górach i bezdrożach, żeby zobaczyć morze koloru Bałtyku?"
"Jakbyśmy chcieli jechać do Helu, pojechalibyśmy na północ..."
"Grecja miała być nagrodą za trudy podróży, "wisienką na torcie", "światełkiem w tunelu"  - co to ma być???"
"To ma być Grecja? Foldery kłamią!"

Przysięgam, przez całą podróż nie śmialiśmy się tak serdecznie, jak na tym krótkim, dwudziestokilometrowym odcinku.
Docieramy do miasteczka Skala Potamia. Zaiste - nie jest to obraz, jaki pojawiał się przed moimi oczami na hasło: " miasteczko na greckiej wyspie na morzu Egejskim".
Czekamy na zakończenie opadu w pierwszej napotkanej knajpce. D. natychmiast nawiązuje rozmowę z właścicielem: dowiadujemy się, że w tym roku takie pogodowe atrakcje mają miejsce każdego weekendu. Oby ten  był inny - mamy tylko trzy dni na nacieszenie się plażą i greckim SŁOŃCEM. 
Tymczasem zamawiamy GORĄCĄ kawę, GORĄCĄ herbatę i dwie GORĄCE czekolady, by przeczekać deszcz. Barman nerwowo poszukuje czajnika....
G. razem z  I. stwierdzają, że nie darują sobie i muszą umoczyć jakąś część ciała w morzu - idą na plażę. Przybiegają po chwili, krzycząc z entuzjazmem: "ciepła! można się kąpać! to nie Bałtyk, mimo, że wygląda podobnie!"
Deszcz przestaje padać - ruszamy na poszukiwanie pola namiotowego.
20.30. Meldujemy się na kempingu Golden Beach. To nasz kempingowy debiut....


Ludzie wokół, w bezpośrednim sąsiedztwie, wspólne toalety i prysznice, jakaś cisza nocna.....Ciekawe, czy nam się spodoba. Póki co - nie ma czasu na marudzenie - robi się ciemno, a my - po rozstawieniu namiotów - MUSIMY jeszcze się wykąpać w morzu.
21.00 Po rozbiciu obozowiska - obowiązkowa kąpiel - niemal pod gwiazdami. Ciepło, pusto i cicho - fantastycznie!
21.30 Szybka kolacja - ku uciesze Młodzieży - zupki chińskie.