czwartek, 30 czerwca 2011

Melnik i termy bułgarskie


9:00 Pobudka i od razu - pranie. Dość klimatyczne okoliczności: wiedziona przez bułgarską starszą kobietę o wyglądzie czarownicy (bardzo szczupła, ubrana na czarno, z siwiejącymi włosami zwiniętymi w kok, z twarzą pooraną tysiącem zmarszczek) - i, zupełnie niepasującym do tego wyglądu, przyjaznym uśmiechu - idę na upiorny strych, gdzie właściciel hotelu umiejscowił pralnię. Wkładam pranie do pralki, "pani czarownica" włącza program i - na migi, bo nie mamy wspólnego języka - pokazuje, że z resztą poradzi sobie sama.
Na śniadanie zamawiamy półmisek regionalnych wędlin i serów oraz - obowiązkowo - zielone figi.
Pan kelner, który wczoraj wydawał nam się mocno zafrasowany - myśleliśmy, że tak bardzo przejął sienaszymi problemami, zgłoszonymi przez telefon - dziś jest równie - i ole nie bardziej - zmartwiony. Nie dość, że zamiast jednego noclegu, decydujemy sięna dwa, to zjedliśmy u niego porządną kolację i takież śniadanie - a on sprawia wrażenie jakby popadał w coraz większą depresję, im więcej  potraw zamawiamy. Czyżbyśmy wyjadali mu ostatnie zapasy?
Tak, czy owak - lukanka (rodzaj salami) będzie od dziś moją ulubioną salami. Słony ser lubiłam od dawna - nieważne, czy nazywa się feta, czy sirene. Nieśmiało próbuję zielonych fig  - oj, dość specyficzny smak: musi znaleźć amatora i nie będę nim ja. D. - nieco ostrożnie, po mojej rekomendacji, próbuje smakołyku - i rozpływa się w rozkoszy. Zielone figi znalazły wielbiciela i w naszej rodzinie.
Po śniadaniu - spacer uliczkami Melnika. "Uliczkami" powiedziane jest dość na wyrost - nie ma tu ani centymetra asfaltu, tylko bruk z piaskiem. Ale miasteczko bardzo klimatyczne - z przylepionymi do skał domami i malusieńkie.





I. - oczywiście - musi głaskać wszystkie pałętające się po okolicy zwierzęta futerkowe:










 Biały szpic na powyższym zdjeciu, to chyba jakiś gospodarz miasteczka.
 Chodzi od bladego świtu po ulicach, zagląda we wszystkie zakamarki - jednym słowem: pilnuje porządku. A koło południa daje się wreszcie pogłaskać i potarmosić za gęste futro.
Z tarasu jednej z restauracji (zwanych tu "mehanami"), zaczepia nas brodaty kelner: "Dzień dobry, zapraszam na obiad" - woła. Pewnie usłyszał nasze rozmowy, dlatego zaczepił nas w ojczystym języku. Odmawiamy obiadu, ale obiecujemy przyjść na kolację i wino. Pytamy, skąd tak dobrze zna naszą mowę - odpowiada, że jak przyjdziemy wieczorem, porozmawiamy i o tym. Teraz już nie mamy wyjścia - z samej ciekawości kolację zjemy tutaj.
13.00 Wyruszamy na poszukiwanie basenów termalnych. Nie wiem, czego w zasadzie się spodziewamy - dzieci prawdopodobnie jakiegoś aquaparku. To, co odnajdujemy, nie bardzo odzwierciedla nasze wyobrażenia:

 Jednak to tylko "przedsionek" właściwych basenów - chociaż widzimy, że woda wprost z ziemi też znajduje swoich amatorów.

Zaraz po zakupieniu biletów, zostajemy rozdzieleni: panowie na lewo, panie na prawo. Za drzwiami w murze znajdujemy łąkę z leżakami, na której opalają się nagie - i półnagie - panie (panowie później nam doniosą, że męska część wygląda podobnie). Na trawiastym placyku są dwa kwadratowe zbiorniki z mętną wodą, prowadzą do nich schody z poręczami. Na ścianach informacje, żeby przed zanurzeniem się w basenach leczniczych, wziąć prysznic - kąpieli można zażywać w strojach plażowych, ale lepiej - bez nich. Jeden z baseników wygląda jak brunatne bagno - nie decyduję się na kąpiel - jakkolwiek lecznicze właściwości miałaby ta breja. Nie zachęca napis - po angielsku - że basen zawiera "duckweed" - moja skromna znajomość tego języka pozwala stwierdzić, że ma on coś wspólnego z kaczką: z jaką działalnością kaczki kojarzy mi się woda z tego zbiornika, wolę przemilczeć.
Po wzięciu prysznica, udajemy się do części wspólnej.



Bardzo przyjemny trawnik, z widokiem na góry i nieduży basen z cieplutką wodą. Jakże inaczej pływa się w takiej wodzie z głębi ziemi, nieskażonej chlorem, czy innymi środkami dezynfekującymi:




D. zawiera nowe znajomości: jak on jednak lubi poznawać ludzi w każdych okolicznościach! Dzieci też są w tym świetne - na szczęście tej cechy charakteru nie odziedziczyły po mnie. Dowiadujemy się, że Bułgarzy chętniej niż do Grecji, jeżdżą na wakacje do Turcji. Cóż - może i my się kiedyś skusimy....
Kiedy - po kilku godzinach taplania się w wodach termalnych i zacieśniania stosunków polsko-bułgarskich - odjeżdżamy  na kolację, dostaję sms od koleżanki - tłumaczki: "byłaś w tej brei? to algi są, czy inne lecznicze zielsko - piękna z niego wyjdziesz! Za późno, trudno - następnym razem nie omieszkam unurzać się w basenie, opisanym "duckweed".
Zgłodnieliśmy już porządnie, dlatego czym prędzej wracamy do Melnika i udajemy się do naszego nowego, polskojęzycznego znajomego. Po drodze przekonujemy się, co oznaczało w Road-Booku hasło: "uwaga na psy" - bułgarskie psy mają zwyczaj beztroskiego wypoczywania na poboczach. Leżą, śpią, wygrzewają się - niezależnie od tego, czy jest to środek wioski, czy po prostu pole. Samochody im niestraszne.
20.00 Docieramy do mehany, gdzie czeka na nas Pan Kelner. Nieco radośniejszy, niż ten nasz, hotelowy. Zamawiamy zupę fasolową (mniam!) i kavarmę - rodzaj gulaszu mięsno - warzywnego. Obłędne danie! Oczywiście - góra surówki obowiązkowo.
Pan Kelner opowiada nam historię swojego życia i znajomości z Polską. Otóż: w latach siedemdziesiątych cały rok pracował w Warszawie, uczestniczył w otwieraniu restauracji "Sofia". A po powrocie do Bułgarii, aż do 1997 roku, był przewodnikiem polskich wycieczek na bułgarskim wybrzeżu. A że nie lubi pozbywać się nabytych umiejętności, po powrocie do Melnika zainstalował sobie antenę satelitarną, odbierającą polskie programy. Teraz jest na emeryturze, kelneruje sobie i produkuje wino. No, tu się uśmiechamy szeroko: już wiemy, u kogo zrobimy zakupy! Umawiamy się na  9.30 rano i wracamy do hotelu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz