sobota, 25 czerwca 2011

W góry, część 1

9.40 Z planów porannych nici - zamiast o 8.00, budzimy się o 9.30 - czas już iść na spotkanie organizacyjne. Szybki rzut oka przez okno daje nam obraz miejsca, w którym przyszło nam nocować - zamieszkaliśmy na wielkim placu budowy, gdzie powstają wielopiętrowe hotele. Wszystko jest na różnym etapie rozbebeszenia, dookoła stoją koparki i inne maszyny, kręci się mnóstwo robotników. Niezbyt urokliwe miejsce. Na szczęście, nie tu jest miejsce naszego wypoczynku.

10.00 Spotkanie wszystkich uczestników wyprawy. Zgłosiło się siedem załóg - trzy Toyoty, dwa Land Rovery, jeden Nissan i jeden Mercedes. Ludzie są z różnych stron Polski, większość - oczywiście - stanowią mężczyźni, ale typowo męskich załóg jest mniej, niż rodzinnych - dwie Toyoty mają na pokładzie po dwoje kilkuletnich dzieci, my mamy dwoje nastolatków, no i w drugim Land Roverze jedzie z Rodzicami najmłodsza uczestniczka imprezy - przedstawiona już Fufa. Obecność dzieci nieco mnie uspokaja - przed wyjazdem bardzo obawiałam się, że będzie to ciężka wspinaczka po górach, z przechylaniem samochodu na boki, nad przepaściami. Skoro są dzieci w ekipie, jest nadzieja, że są prawdą zapewnienia Organizatora o tym, że trasa jest typowo turystyczna, "lajcikowa" i że nawet auto bez specjalnych przygotowań jest w stanie ją przejechać.
Dostajemy Road Book - taką "książkę z kratkami" - "kratka" to kolejny krok na trasie - przedstawia rysunek charakterystycznego miejsca, skrzyżowania - w którym trzeba zmienić kierunek jazdy. Mówi też o ewentualnych przeszkodach i trudnościach, pokazuje też odległości. Taka mapa do jazdy terenowej.
Dostajemy też wskazówki - żeby w górach mieć na nogach wysokie buty, żeby raczej nie poruszać się osobno i mieć ze sobą kontakt radiowy, żeby zawsze mieć zapas wody w samochodzie. Zostajemy uczuleni na miejscowe zwyczaje drogowe - obowiązuje tu prawo silniejszego, żadne inne. W takim razie - nie mamy się czego bać - mało jest tu większych samochodów, od naszych.

11.00 Zapakowani, idziemy na poszukiwanie śniadania. Jakoś tak naturalnie zaczynamy poruszać się z załogą drugiego Land Rovera. Zamawiamy zestaw śniadaniowy, ciekawi tego, co dostaniemy. Kelner przynosi ser feta, omlet pokrojony w kwadraty, warzywa i dżem. Nic jadalnego dla I. Ma do wyboru: zjeść cokolwiek, albo głodować. Wybiera omlet. Jest to bezcenna chwila - widzieć pierwszy raz w życiu, jak I. wcina jajko - do tego ze smakiem!
Zamawiamy też herbatę i kawę latte. Kelner przynosi ciepłe mleko, nalewa do szklanek, dolewa doń płynu w kolorze herbaty i lekkim zapachu mięty - wspólnie uznajemy, że jest to herbata z mlekiem, bardzo lubiana przez D. i G. - z apetytem wypijają swoje porcje, reszta czeka na  kawę i herbatę bez mleka. O ile herbata zostaje przyniesiona, tak na kawę nie możemy się doczekać. Kelner, zawezwany i poproszony o wyjaśnienia, tłumaczy, że przecież kawę przyniósł na początku.....D. popada w lekką panikę - ma uczulenie na kawę. Tłumaczymy sobie wzajemnie, że kawa o zapachu mięty nie może być normalną kawą - na pewno po takim napoju nic mu nie będzie.
12.00 Przed wyjazdem postanawiamy zanurzyć nogi w Adriatyku i sprawdzić, czy różni się od chorwackiego. Ano różni się!


Woda chyba cieplejsza, ale czarny piasek nie zachęca do plażowania. Leżaki i ilość ludzi też nie - to nie nasz klimat, nie lubimy kurortów i zorganizowanego wypoczynku - dla nas ideałem pozostanie nasza dzika, kamienista plaża.
12.30 Pakujemy się do Land Roverów i...niespodzianka: nasz samochód nie chce odpalić. Z jakiegoś powodu rozładował się akumulator. Nie jest to - co prawda - duży problem - wszak mamy baterie słoneczne na bocznych szybach, ale naładowanie akumulatora zajęłoby kilka godzin i musielibyśmy odłączyć się od grupy. Przypinamy się do akumulatora krakowskiego Landka, znajdujemy też "winowajcę" - I. zostawiła w gniazdku ładowarkę od laptopa na całą noc....Oszczędzanie prądu poza domem ma zupełnie inny wymiar, niż w warunkach stacjonarnych.
13.00 Po uzupełnieniu zapasów wody pitnej, wyruszamy. Mijamy spore miasto Lezhe.http://en.wikipedia.org/wiki/Lezh%C3%AB Rodzi się jedno pytanie: czy to jest nadal Europa? Lezhe sprawia bowiem wrażenie azjatyckiego bałaganu, zupełnie obcego dla mieszkańca Europy, nawet jej wschodniej części.....
 Po pierwszym odcinku mamy kilka obserwacji:
1. Prowincja albańska jest nader urokliwa w stosunku do terenów zurbanizowanych.
2. Albańczycy mają zamiłowanie do industrialnych konstrukcji: rusztowania, rury, folie rozpięte na rurach, porzucone w szczerym polu maszyny w różnym stadium rozkładu.....
3. W przydrożnych sklepikach łatwiej kupić różne oleje do samochodów, niż olej jadalny. Mnóstwo myjni - czyżby Albańczycy nagminnie myli swoje auta? Na drodze nie jest to jakoś specjalnie widoczne....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz