środa, 29 czerwca 2011

Czas pożegnań...

9.00 Budzi nas odgłos zwijania obozu. Ekipa szykuje się do odjazdu. Musimy pożegnać się z Chłopakami z Mercedesa - zakładamy spotkanie z Całą Resztą dopiero w Grecji, Chłopaki mają dojechać tylko do Bułgarii - obowiązki służbowe nie pozwolą im na dalszą podróż. Przyjeżdża krakowski Land Rover, którego Załoga - w związku z posiadaniem na pokładzie Najmłodszej Uczestniczki Wyprawy, wybrała nocleg w hotelu. Nie bardzo są zadowoleni z tego kroku: nie dość, że samotnie, nie dość, że drogo, to jeszcze woda bieżąca - najpierw zimna, po jakimś czasie całkowicie zanikła. My - na naszym kempingu - akurat wody mieliśmy pod dostatkiem: pan dozorca na całą noc zostawił odkręcony wąż do podlewania trawy: takie lokalne podejście do problemu niedoborów wody na świecie (po cichu podejrzewam, że to może była ta woda z hotelu?).

Jesteśmy około kilometra od Jeziora Prespa. http://en.wikipedia.org/wiki/Lake_Prespa Kiedyś kemping leżał nad samym jego brzegiem, jednak jezioro się cofnęło - i mamy klops, w postaci podupadłego pola namiotowego - jesteśmy jedynymi turystami na dość sporym terenie. Pan dozorca hoduje pomidory, kaczki i indyki, pilnowane są one przez psa - znów: podobnego do naszej Suki - czyżby wszystkie bałkańskie psy miały tego samego przodka? Pies  jest - oczywiście - przywiązany do budy na dziwnym urządzeniu, przez które może poruszać się tylko w linii prostej - już nasze łańcuchowce mają lepiej, w tym względzie....
Znajduję OKAZ szczypiorku, o taki:
 I. znajduje kolejny typowy okaz fauny i poluje nań z aparatem:


Musimy walczyć z kosmicznym fochem G., dla którego dotychczasowa wyprawa była niesłychanie ekscytująca. Z typowym dla swojego wieku głodem wydarzeń i skoków adrenaliny, wyczekiwał kolejnych przygód, a to, co było dla mnie nie do zniesienia, dla niego stanowiło dopiero zapowiedź nadchodzących atrakcji. Cóż: pozostawało nam tylko powiedzieć: będziesz miał, synu, własny samochód i własną rodzinę, będziesz sobie jeździł na różne ekstremalne wycieczki. Teraz, niestety, musisz zaakceptować decyzję większości. Co należy przyznać - G. okazał się świetnym przewodnikiem dla całej, kilkusamochodowej ekipy - wielokrotnie, przy różnicy zdań, co do odczytu Road Booka, to koncepcja pochodząca od G. okazywała się prawidłowa. Myślę, że Nasi Panowie jeszcze nie raz wybiorą się na off-roadową wyprawę - może nawet i trudniejszą niż niniejsza - ale ja się już na nic podobnego namówić nie dam, chyba, że dostanę pisemną gwarancję od Organizatora, że BĘDZIE ŁATWO DLA MNIE.
12.00 Wyruszamy w drogę, asfaltem. Góry macedońskie są równie malownicze, jak albańskie. Ale jakoś specjalnie nie ubolewam, że oglądam je tylko z daleka. G., oczywiście, zgłasza pretensje na każdym kroku.



Jak widać, samo pojęcie: "góry" jest bardzo pojemne - są one tak różnorodne i tak ciekawe widokowo, że życia by nie starczyło, żeby obejrzeć wszystkie z bliska. Najbardziej - z oddali - podobają nam się te na ostatnim zdjęciu - porośnięte zielonością, jak dywanem. Jakiś turystyczny diablik siedzi za uchem i namawia do odbycia pieszych wycieczek...kiedyś....w przyszłości....
16:00 Zjadamy ostatni posiłek w Macedonii - oczywiście cevapcici - i miejscową sałatkę (znowu olbrzymia porcja warzyw - nie do zjedzenia!), dolewamy Landkowi płynu ATF i ruszamy ku Bułgarii.
W pewnym momencie dostrzegamy drogowskazy: "ku wodospadowi" - i zachęceni zbaczamy z drogi. Kręcimy się chwilę po leśno-górskich drogach (autostradach - w porównaniu z tymi wczorajszymi), ale do wodospadu nie docieramy - wolimy dotrzeć przed nocą do Melnika i popróbować lokalnego wina.
Za to mamy okazję obserwować piękną tęczę:
 I krajobraz po burzy:
18:00 Wjeżdżamy do Bułgarii. Na początek, niespodzianka - trzeba przesunąć zegarki o godzinę do przodu. Zaraz potem - ożywcza awanturka z G. o to, że nie chcemy nawet trochę pojechać zgodnie z Road Bookiem - przecież to tylko cztery kilometry. Cztery kilometry, w górach - to subtelna różnica....
Krajobraz bułgarski z okolic Melnika:


20:00 Dzięki awanturce, zbłądziliśmy nieco, więc do Melnika wjeżdżamy aż tak późno, Ale jest to urocze miasteczko - wiemy to, mimo ciemności: domy - duże i małe - przylepione do skał. Znajdujemy hotel - mamy osobne pokoje dla nas i dzieci, mamy internet i - hurra! - możliwość wyprania naszych rzeczy w pralce.
Wieczorny spacer sobie odpuszczamy -  decydujemy się na kolację w naszym hotelu: tarator (zupa z jogurtu i ogórka), sarnina/wieprzowina duszona z warzywami i - tradycyjna na Bałkanach - surówka w ilości niesłychanej. No i miejscowe, domacze wino. Wybieram czerwone, z racji mięsnego charakteru kolacji. Konsumpcję zakłóca nam służbowy telefon - mało przyjemny. Szkoda, bo mogłabym napisać, że mięso smakowało niebiańsko.
Do snu śpiewa nam najprawdziwszy WILK. W życiu nie słyszałam tak niesamowitego wycia......




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz