piątek, 1 lipca 2011

Ku greckiemu wybrzeżu


8:00 Wczesna pobudka, żeby zdążyć spokojnie spakować dobytek, zrobić zakupy i przed wieczorem pławić się w Morzu Egejskim. Nie do końca wierzę, że jesteśmy tak blisko mitycznej Grecji.....
9:30 Spotykamy się z naszym nowym, bułgarskim, polskojęzycznym znajomym - prowadzi nas do swojego domu. Na starych, drewnianych drzwiach jest przyklejona jakby strona wycięta z wiekowej gazety - przedstawia dwoje młodych ludzi w strojach ślubnych. Okazuje się, że to zdjęcie ślubne rodziców naszego gospodarza. Obok drzwi wisi tablica pamiątkowa, informująca, że w tym domu mieszkał założyciel szkoły w Melniku - był to pradziad obecnego właściciela domu - był on popem - nasz znajomy jest pierwszym mężczyzną w rodzinie, który popem nie został. Dostał za to - od przodków, w prezencie -  niecodzienne imię: Apostoł.  Pan Apostoł opowiada nam o produkcji wina, pokazując beczki - te współczesne i jedną specjalną, w której wino produkował jeszcze jego pradziadek.







Proces produkcji wina nie zmienił się od tamtego czasu - wszystko odbywa się zgodnie z naturą. Zostaję namówiona do degustacji - nic to, że jestem przed śniadaniem i że jest godzina 9.00 polskiego czasu - nie opieram się wcale, bo czuję, że wrażenia smakowe będą niesłychane. Mam rację! Najpierw - zaczerpnięta prosto z beczki - winogronowa rakija. Lubię rakiję chorwacką, domowej produkcji. Ale to, czego doznają moje kubki smakowe po skosztowaniu rakiji Pana Apostoła....nie do opisania. Muszę chwilę ochłonąć, zanim spróbuję czerwonego, melnickiego wina. Jeśli będzie takie, jakie od dwóch dni dostaję w mehanach, to nie będzie to nic szczególnie odkrywczego - ot, przyzwoite wino stołowe. Jednak domowa produkcja na małą skalę (500 litrów rocznie) - to jest zupełnie co innego - wino jest delikatne, łagodne i aromatyczne - przepyszne. Do kompletu kupujemy też konfiturę z zielonej figi oraz dżem z figi dojrzałej i żegnamy - kolejnego na naszej drodze - przemiłego człowieka.
Przed wyjazdem z Melnika kupujemy jeszcze pamiątki - kosmetyki z olejkiem różanym i - obowiązkowo - miejscową kiełbasę. 
Na pożegnanie: melnickie koty na mostku nad niepłynącą rzeką:

11.00 Śniadanie jemy "pod gruszą" - korzystając z naszych lodówkowych zapasów. Ruszamy dalej na południe. Zanim opuścimy gościnną Bułgarię - za radą tubylców -  zaopatrujemy się w paliwo i zapas płynu ATF ("drogo w tej Grecji, zróbcie zapasy u nas").
12.00 Przekraczamy granicę. Jakoś tak...mało grecko? Nie wiem właściwie, czego się spodziewałam - gajów oliwnych, góry Olimp i ruin antycznych świątyń? Na północy????

To, że jesteśmy w Grecji, widać za to po drogowskazach - konia z rzędem temu, który to przeczyta.....

Na szczęście - w większości znaki są dwujęzyczne, żeby barbarzyńcy z głębi kontynentu, którzy nie kształcili się w językach klasycznych, też mogli trafić do celu.....
13.00 Land Rover zaczyna niepokojąco syczeć - w ułamku sekundy próbujemy zlokalizować miejsce wydobywania się dźwięku: bagaże dachowe się obluzowały? coś się odkręciło? opona??? złapaliśmy gumę???? w nowej oponie MT????? na asfalcie??????
A jednak....

Próby odkręcenia zepsutego koła kończą się niepowodzeniem - przypominamy sobie, że podczas naprawy w Albanii, Bracia Mechanicy dokręcili śruby jakąś maszyną, żeby na pewno mocno trzymały - owszem - trzymają mocno!
D. i G. idą na poszukiwanie pomocy. Za chwilę podjeżdżają na pace miejscowego pick-up'a. Pan serwisant też nie radzi sobie ze śrubami - jadą po pomoc do dużego warsztatu.
Po chwili podjeżdża ciężarówka, wyglądająca jak dostawczak z piekarni. Ten serwisant dysponuje specjalistycznym sprzętem - mniejszy klucz nie zadziałał, podłącza więc największe narzędzie, jakim dysponuje:


Dla spostrzegawczych zagadka: pod jakim drogowskazem zatrzymaliśmy się, by celebrować naszą grecką przygodę?


Reszta podróży ku wybrzeżu upływa nam na poszukiwaniu serwisu ogumienia, żeby dokupić zapasowe koło. Niestety - trafiamy na miejscowe święto, większość zakładów usługowych jest zamknięta. Mamy wprawę w jeżdżeniu "na zapasie" - prawdopodobnie uda nam się dojechać do domu.
Ok. 16.30 docieramy do portowego miasta Kavala. Kierujemy się od razu do portu, kupujemy bilety na prom ku wyspie Thasos http://en.wikipedia.org/wiki/Thasos  i czekamy - przy kawie, sokach i hot-dogach - powiew zgniłej dietetycznej cywilizacji, po kilku dniach odpoczynku....
17.30 W ostatniej chwili wjeżdżamy na WŁAŚCIWY prom. Mało brakowało, a zaokrętowalibyśmy się na prom dalekiego zasięgu i wylądowali na jakiejś południowej wyspie....Samochód zostaje na dolnym pokładzie, my wchodzimy na górę.
Pogoda jest tak mało grecka, że tylko flaga powiewająca na promie przypomina nam o tym, gdzie jesteśmy.

 Żegnamy Kavalę w słońcu, jednak szybko zasłaniają ją deszczowe chmury - najpierw gromadzące się tylko nad górami, potem zasłaniające miasto, aż w końcu - goniące nasz prom. Początkowo łudzimy się, że morze będzie dla nich przeszkodą nie do przebycia, stopniowo jesteśmy tego coraz mniej pewni.....Robi się zimno. Żeby mieszkańcy dalekiej Północy marzli w Grecji? Toż to jakieś anomalia klimatyczne!

19.00 Kiedy docieramy na Thasos, wieje silny wiatr i spadają pierwsze krople deszczu....Jedziemy na - rekomendowane - wschodnie wybrzeże i wisielczy humor nam dopisuje.
"Po to jechaliśmy przez pół Europy, po dzikich górach i bezdrożach, żeby zobaczyć morze koloru Bałtyku?"
"Jakbyśmy chcieli jechać do Helu, pojechalibyśmy na północ..."
"Grecja miała być nagrodą za trudy podróży, "wisienką na torcie", "światełkiem w tunelu"  - co to ma być???"
"To ma być Grecja? Foldery kłamią!"

Przysięgam, przez całą podróż nie śmialiśmy się tak serdecznie, jak na tym krótkim, dwudziestokilometrowym odcinku.
Docieramy do miasteczka Skala Potamia. Zaiste - nie jest to obraz, jaki pojawiał się przed moimi oczami na hasło: " miasteczko na greckiej wyspie na morzu Egejskim".
Czekamy na zakończenie opadu w pierwszej napotkanej knajpce. D. natychmiast nawiązuje rozmowę z właścicielem: dowiadujemy się, że w tym roku takie pogodowe atrakcje mają miejsce każdego weekendu. Oby ten  był inny - mamy tylko trzy dni na nacieszenie się plażą i greckim SŁOŃCEM. 
Tymczasem zamawiamy GORĄCĄ kawę, GORĄCĄ herbatę i dwie GORĄCE czekolady, by przeczekać deszcz. Barman nerwowo poszukuje czajnika....
G. razem z  I. stwierdzają, że nie darują sobie i muszą umoczyć jakąś część ciała w morzu - idą na plażę. Przybiegają po chwili, krzycząc z entuzjazmem: "ciepła! można się kąpać! to nie Bałtyk, mimo, że wygląda podobnie!"
Deszcz przestaje padać - ruszamy na poszukiwanie pola namiotowego.
20.30. Meldujemy się na kempingu Golden Beach. To nasz kempingowy debiut....


Ludzie wokół, w bezpośrednim sąsiedztwie, wspólne toalety i prysznice, jakaś cisza nocna.....Ciekawe, czy nam się spodoba. Póki co - nie ma czasu na marudzenie - robi się ciemno, a my - po rozstawieniu namiotów - MUSIMY jeszcze się wykąpać w morzu.
21.00 Po rozbiciu obozowiska - obowiązkowa kąpiel - niemal pod gwiazdami. Ciepło, pusto i cicho - fantastycznie!
21.30 Szybka kolacja - ku uciesze Młodzieży - zupki chińskie.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz