poniedziałek, 27 czerwca 2011

I w dół...


9:00 Nocny ptak jednak zakończył przed świtem swój koncert. Na śniadanie budzi nas zupełnie inny zestaw dźwięków. Dokonujemy porannej toalety na łonie natury, korzystając z zasobów naszego zbiornika. Zjadamy śniadanie i ruszamy z resztą ekipy na poszukiwanie warsztatów.
 



Widoki - oczywiście - niesamowite. Albania jest cudowna przyrodniczo.



  Jednak osobiście - przede wszystkim cieszy mnie to, że jedziemy w dół, ku cywilizacji.
 Wjazd na asfalt jest dla mnie oraz I. bardzo radosnym wydarzeniem tego poranka. Niestety - nasz Land Rover nie podziela tego entuzjazmu: kierownica na równej nawierzchni zaczyna żyć własnym życiem, samochód trudno jest opanować - oprócz tego, o czym wiemy, mamy pewnie jeszcze jakąś poważniejszą awarię. Wjeżdżamy do miasteczka,  tankujemy, pytamy o warsztat. Nissan zostaje w pierwszym napotkanym, reszta jedzie dalej.
14:00 Kolejne miasteczko i - nie do wiary! Oczom naszym ukazuje się taki szyld:
Wjeżdżamy za bramę, nadal nie wierząc w nasze szczęście.....
Jesteśmy w specjalistycznym "szpitalu" dla Land Roverów! W samym centrum dzikiej Albanii!!!!
Do tego jeden z serwisantów całkiem dobrze mówi po angielsku - będzie dobrze!

D. zostaje z Landkiem w warsztacie, aby doglądać naprawy, ja z Potomstwem idę do pobliskiego motelu z barem. Czyżby postawiono go specjalnie, żeby stanowił miejsce oczekiwania na naprawę aut? W najbliższej okolicy, oprócz "naszego" warsztatu, nie ma nic interesującego - od miasteczka Peshkopi http://en.wikipedia.org/wiki/Peshkopi dzieli nas kilka kilometrów.

Naprawa się przedłuża - zjadamy obiad: pyszną, mięsną zupę (bardzo smakuje Fufie), górę surówki - po raz pierwszy nie jestem w stanie pochłonąć całej porcji, Młodzież zagryza makaronem. Cola do picia - obowiązkowo.
W ramach zapoznawania się z folklorem lokalnym, korzystamy z miejscowej toalety bez miejsca do siedzenia oraz oglądamy telewizyjną listę przebojów. Nie wiem, które z przeżyć należy zaliczyć do bardziej ekstremalnych.....
Podczas naszego pobytu w barze, w ciągu kilku godzin, drogą, która biegnie tuż obok, przejeżdża kilka Land Roverów. Dość to dziwne w tym rejonie Europy - powiedziałabym, że to ten sam, gdyby nie różniły się kolorem.
W warsztacie, oprócz ludzi, mozolnie pracują też zwierzęta:

 Jaskółki niestrudzenie i nieustannie dokarmiają swoje młode.
 Na kilka minut zyskujemy dostęp do internetu i pozdrawiamy znajomych.

20.00 Warsztat kończy pracę. Toyota ruszyła w drogę do Tirany - uszkodzenie okazało się zbyt poważne na małe, lokalne warsztaty, krakowski Land Rover wraz z Nissanem odjechały już wcześniej, Mercedes i nasz Potwór zostały do teraz. Panowie Mechanicy - jak się okazało: bracia - ochoczo fotografują się z kierowcami aut, które naprawiali pół dnia:
W naszym Landku zostały wymienione gumy zawieszenia i parę innych elementów. Zdiagnozowano też wyciek ze skrzyni biegów - do końca wyprawy będziemy musieli dolewać czerwonego płynu ATF, a po powrocie - odstawić Potwora do warsztatu. D. - nie dość, że osobiście doglądał napraw, negocjował też ceny - zapłaciliśmy nikłą część tego, co za podobną naprawę musielibyśmy zapłacić w kraju. Nasuwa się pytanie: która cena jest bliższa rzeczywistej wartości części i włożonej pracy?
Bracia - Mechanicy nie tylko obdarowują załogę Mercedesa domową Rakiją, ale i serdecznie zapraszają nas do miasteczka na kolację. Mimo późnej pory i tego, że przed nami jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do miejsca noclegowego, nie dajemy się długo namawiać....i dobrze robimy!
To, że Bracia - Mechanicy w kilka minut zmieniają się w bardzo eleganckich Panów Braci Mechaników, to dopiero początek....
Najciekawszym przeżyciem dzisiejszego dnia, jest wjazd do miasteczka. Tam aż ROI SIĘ od Land Roverów - braci naszego Landka. Na każdej ulicy parkuje kilka takich samochodów - oprócz parkujących, są też jeżdżące. To niesamowite: na 10 - 15 tys mieszkańców, tyle Land Roverów??? Co drugi peshkopianin jeździ Landkiem? Niesłychana historia!
Panowie Bracia wyjaśniają nam, że to idealne samochody na te górskie warunki, do tego tanie - pod warunkiem, że kupione w Anglii, z kierownicą po "angielskiej" stronie.
Zabierają nas do najlepszego lokalu w miasteczku. Rzeczywiście - kawa i piwo, które dostajemy na początek - są przednie. Lody, które zamówiła Młodzież - wręcz boskie: skojarzenie z moskiewskimi lodami śmietankowym sprzed lat, nasuwa się błyskawicznie. Panowie zamawiają też kilka pizz - równie smacznych, jak cała reszta. Do tego nie pozwalają nam zapłacić - mamy się czuć ich gośćmi. Nie powinno to dziwić, zważywszy na fakt, że dzisiejszy dzień dał im zarobek kilkakrotnie przewyższający średnią miesięczną płacę w Albanii....
Żegnamy się wylewnie, obiecując odwiedziny i kontakt mailowy. Bardzo lubimy takie spotkania z serdecznymi, ciekawymi ludźmi z dala od Polski. To są chwile, dla których warto podróżować - podróż nie jest przyjemna sama w sobie - przyjemne jest dostrzeganie różnic, ale i podobieństw, smakowanie lokalnych potraw  - jak tego dokonać, gnając dzień i noc po dzikich górach?
21.30 Wyruszamy ku granicy albańsko - macedońskiej, nad jezioro Ohrid. Po opuszczeniu gościnnej, albańskiej ziemi, dziwimy się innemu porządkowi świata, jaki zastajemy w Macedonii: zupełnie czytelne oznaczenie dróg, drogowskazy i znaki - tu już nie ma wątpliwości, że jesteśmy w Europie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz