piątek, 4 maja 2012

Żegluga po Morzu Wattowym

 

 
Obudził nas śpiew ptaków i słońce, zaglądające w okna. Okolica była urocza. Wieś duńska jest taka uporządkowana, aż ma się wrażenie, że zbudowana jest z klocków Lego. Łącznie z trawą, drzewami i zwierzętami. Z tymi ostatnimi zawarliśmy bliższą znajomość....
 

 






... i ruszyliśmy na wycieczkę.







Jak widać, decyzja o pozostaniu jeden dzień dłużej, była słuszna. Żal byłoby być tak blisko i nie zobaczyć wyspy, która raz bywa wyspą, raz półwyspem. Mando jest bowiem okresowo odcinana od stałego lądu przez Morze Północne, które to zalewa, to odsłania płaskie, błotniste przybrzeżne tereny, zwane wattami.
Dyskutowaliśmy całą drogę, czy mając samochód terenowy nie powinniśmy się byli pokusić o dotarcie do wyspy własnym transportem, zamiast publiczną komunikacją, o taką:

 


Droga na Mando jest bowiem gruntowa, ale równa i całkiem dobrze utrzymana. Morze Północne trzymało tego dnia swoje wody z daleka od drogi. Nasze wątpliwości rozwiała rozmowa z kierowcą traktora - morze jest kapryśne i nieprzewidywalne, nigdy nie wiadomo, kiedy i w jakim stopniu droga zostanie zalana. Zdarzało się już, że turyści, którzy przyjechali swoimi samochodami na wyspę na jeden dzień, musieli zostawać na dłużej - tubylcy są na to przygotowani, jest zapewniona baza noclegowa i żywnościowa.
Pojazdy służące za komunikację publiczną, to traktory z osobowymi przyczepami - radzą sobie przy wyższym stanie wody, niż jakiekolwiek samochody, nawet terenowe. Wożą turystów na wyspę i z powrotem - mają dwa kursy w ciągu dnia - można wykupić podróż w jedną stronę lub z biletem powrotnym. Kierowcy mają ze sobą łączność, informując na bieżąco, jak wygląda sytuacja na drodze. Czasami zdarza się, że trzeba z wyspy uciekać wcześniej, niż przewiduje rozkład....albo zostać na noc - bywa, że i dla traktorów droga staje się nieprzejezdna.

Wyspa Mando. Jeden rzut oka wokół i już wiedzieliśmy, że nam się podoba.








Mimo tego, że w przyczepce jechało kilkanaście osób, na wyspie każdy poszedł w swoją stronę i nadal mieliśmy wrażenie, że jesteśmy sami. Poszliśmy wprost nad morze......










 



Było urokliwie. Mimo tego, że niezbyt ciepło, czuć było wiosnę w powietrzu. I ta mnogość ptaków.....W pewnym momencie drogę przebiegł nam oszalały zając. W życiu nie widziałam tak ogromnego zająca!

Po spacerze, trafiliśmy do miejscowego baru, obok którego zaparkowany był Land Roverek. "Brat" naszego...zawsze to miło spotkać "krewnego" w dalekim świecie....Ten tutejszy, na kole zapasowym miał ptaka najczęściej tu spotykanego: ostrygojada.


Zamówiliśmy frytki i kilka innych specjałów, jednak byłe problem z łącznością i karta płatnicza nie chciała zadziałać. Starsza pani, która się nami zajmowała, bardzo się zmartwiła, wezwała na pomoc córkę (pani-babcia posługiwała się angielskim raczej biernie, niż czynnie - ale konia z rzędem temu, kto u nas na wsi znajdzie osobę powyżej 60 lat, która potrafi porozumieć się w obcym języku.....) i wspólnie "rozprawiliśmy się" z terminalem.
Potem jeszcze krótki spacer po wiosce:



(Obserwacja krajobrazowa: brak słupów telefonicznych i elektrycznych. Nie oznacza to braku łączności telefonicznej i elektryczności - wszelkie instalacje poprowadzone są w ziemi. Niesamowicie zyskuje na tym krajobraz.)
I znowu wsiedliśmy do przyczepy, by pokonać Morze Wattowe.




 




 




W istocie, woda popołudniem była znacznie bliżej drogi, niż obserwowaliśmy to rano.
Bez przeszkód dotarliśmy do naszego samochodu i obraliśmy kierunek - na południe!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz