czwartek, 3 maja 2012

Legoland!


Po przejechaniu ostatniego duńskiego mostu, wieczorem dotarliśmy do celu - według Potomstwa - naszej wycieczki. Dla nas, dorosłych, podróże bowiem nie mają celu, są pretekstem do zobaczenia tego i owego oraz przygodą samą w sobie. Dla Dzieciarni - mam nadzieję, że to się zmieni - wciąż musimy wynajdować jakąś atrakcyjną przynętę. Z Danią było łatwo, wszak na Legoland od dawna ostrzyliśmy sobie zębiska.
I oto się udało.
Zaaferowani oglądaniem pokoi hotelowych, nie robiliśmy wcale zdjęć, a szkoda, bo zewsząd otaczały nas słynne klocki: były na klamkach, wieszakach, krzesłach - zawsze w jakimś utylitarnym celu, nie: ot, tak sobie. Klucz do drzwi z brelokiem - klockiem można było przyczepić do klockowej plakietki na drzwiach, krzesło z klockiem na oparciu - przyczepić, złożone, do ściany, celem zaoszczędzenia miejsca. Czas jakiś zajęło nam odnalezienie czwartego łóżka....okazało się tak sprytnie wkomponowane w ścianę, że niemal niezauważalne.
Dla młodszych zwiedzających przygotowano - naturalnie - plac zabaw. Dla tych, którzy zamierzali rozgościć się dłużej: ścieżki dla małych rowerków, możliwość skorzystania z kuchni i przygotowywania własnych posiłków oraz wiele innych udogodnień.
My - staruchy - stwierdziliśmy, że dajemy sobie czas od rana do wieczora i jeden dzień musi nam absolutnie wystarczyć. Legoland otwarty jest osiem godzin, cóż można robić osiem godzin w lunaparku???
Naiwni....

Rzut oka na nasz klockowy hotelik o poranku:



i, po krótkim spacerze, znaleźliśmy się u wymarzonych bram tysięcy dzieci na całym świecie:



Szczerze mówiąc, przeglądając setki zdjęć, które pstrykałam bez opamiętania, miałam problem z tym, które z nich wybrać - podobało mi się absolutnie wszystko, wszystko było zbudowane genialnie i wzbudzało nasz dziki podziw. Chodziliśmy od modelu do modelu, od miasta do osady, od osady do budowli i nie potrafiliśmy się nadziwić.



Chwila radości dla miłośników Land Roverów. Obydwa modele jeździły samodzielnie, raźno pokonując żwirowe ścieżki.


Z kloców można zbudować osadę...


...most....


...zwodzony....


...dachy kryte strzechą...


Z klocków można zbudować kemping....


...ale i platformę wiertniczą.
 

Można wyposażyć plac zabaw w klockowe kosze na śmieci.....
 

...ale i zbudować stację promu kosmicznego....


...czy też miasteczko z katedrą.
 

Pies z klocków i miska z klocków, w sumie normalka....ale co robi pies?? 



Nie strzelać do pianisty! 

 

Nie sposób wzroku oderwać od tych precyzyjnych budowli, ale idziemy dalej, ku atrakcjom, pożądanym przez Potomstwo.
 

No dobrze, przerwa w zachwytach nad budowlami, czas na zabawę. Na początek powoli, zaczęliśmy od pojazdów dla maluchów - ot, taka sobie, pełznąca po ziemi klockowa kolejka.


Cóż, miny wyraźnie wskazują, że nie była to jednak ot, taka sobie, niewinna przejażdżka.....





Ale przecież nie będziemy przez całą wycieczkę bawić się na dziecięcych karuzelkach dla przedszkolaków!
Czas na coś mocniejszego:






Taką radochę na twarzy widać tylko i wyłącznie podczas PRAWDZIWEJ i niepohamowanej zabawy. O to właśnie chodziło!

Zawsze wydawało mi się, że to MALI chłopcy bawią się w strażaków...Jak widać, DUŻYM chłopcom oraz DZIEWCZYNKOM też nie brakuje zapału....




Drugie miejsce w wyścigu samochodów strażackich! Pięknie :)


Po emocjonującej rywalizacji, czas na relaks nad wodą. Do wyboru: można kręcić się szybko, można robić fale - wszystko zależy od tego, w którą stronę skręci się kierownicę.



Kolejka do kolejnych atrakcji oznaczała, że są one szczególnie lubiane (informacja dla tchórzliwych: trzymać sie z daleka)...Mały klockowy miś polarny, chociaż rozkoszny i niemal puchaty, nie zwiastował - jak się okazało - łagodnego ślizgu na saneczkach. Oj, mało serce mi nie wyskoczyło podczas tej podróży...


Nie do wiary, ale dałam się też zaciągnąć tutaj:



oraz w parę innych - niewyobrażalnych dla mnie - miejsc.
Bywało groźnie....


Oczywiście nie sposób zamieścić zdjęć z wszystkich atrakcji, których użyliśmy, chociażby dlatego, że podczas użytkowania niektórych zwisaliśmy głowami w dół i to bynajmniej nie w bezruchu....Zaś zdjęcia samych budowli, torów i sprzętu nie oddają emocji, niestety...Chociaż, dwa razy daliśmy się naciągnąć na zakup fotografii robionych przez Legoland w trakcie pokonywania najbardziej przerażających fragmentów tras. Nie są to zdjęcia, które człowiek chciałby upubliczniać szerokiemu gronu...

Na koniec wjechaliśmy specjalną obrotową, przeszkloną windą ponad drzewa:



I oglądaliśmy Legoland z wysokości:


Ach i och. Warto było, nawet z tak Dużymi Dziećmi. Myślę, że gdyby były młodsze, nie zdążylibyśmy w jeden dzień obejrzeć wszystkiego. Odpadły nam wszak wszelkie piaskownice i stacjonarne place zabaw ze zjeżdżalniami. No i  to, co specyficzne dla małych dzieci: "ja chcę jeszcze raz!" zaliczyliśmy tylko na dwóch atrakcjach.
Jeden, jedyny minus Legolandu: jedzenie. Fatalne, niezdrowe - ale co tam, ze niezdrowe! - NIESMACZNE przede wszystkim! Skoro Naczelni Frytkożercy z obrzydzeniem porzucili swe porcje, musi to coś oznaczać...

Zakończyliśmy naszą wycieczkę zakupami dla kuzynostwa. Lubię kupować klocki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz