wtorek, 5 lipca 2011

Do domu

2.00 Z braku motelu na horyzoncie i braku chęci wnikliwych poszukiwań tegoż, postanawiamy przespać się w samochodzie na parkingu stacji benzynowej. Serbia jawi się nam jako całkiem cywilizowany kraj - zupełnie inny od tego, jaki zapamiętaliśmy z naszej ostatniej bytności tutaj, więc nie mamy obaw przed spaniem na parkingu.
7.30 Pobudka i od razu miła wiadomość - będzie pyszna kawa: na stacji jest sieciowa, cywilizowana kawiarnia:

Po pokrzepiającym posiłku (Młodzież dostaje muffinki), wyruszamy dalej. Zdjęć prawie nie ma, bo północ Serbii przypomina nasz ojczysty krajobraz - pola, łąki i jeszcze więcej pól. Różnica jest taka, że serbskie pola ciągną się aż po horyzont - mijamy więc słoneczniki, kukurydzę, zboże i...jakieś zielone coś: fasolę? ziemniaki? trudno nam ocenić z odległości .... Nie ma za to wiosek, ba! nie ma nawet domów! Nasuwa się pytanie, kto te ogromne połacie uprawia, skoro całymi kilometrami nie widać ludzi? Od wyjazdu z miejsca noclegowego, aż do samej granicy, nie mijamy żadnego miasteczka. Za to droga - świetna.
Dalej zmienia się nieco krajobraz - pojawiają się sady i nieużytki, mijamy kilka pojedynczych domów.
8.20 Doganiamy deszczowe chmury, pod kołami mamy mokry asfalt. Czyżby deszcz zamierzał towarzyszyć nam aż do końca podróży? Rodzina i znajomi ostrzegali nas, że pogoda w kraju nie rozpieszcza...
9.00 Węgry. Land Rover ma na liczniku 270 000km. Większość z tych kilometrów to nasza sprawka.
11.30 Czas na posiłek: śniadanio - obiad? Podczas wysiadania zauważam, że mamy przeciek - pękła jedna puszka z serbskim piwem. Cóż - widocznie nie możemy mieć żadnego powrotu z Południa bez oblania go alkoholem...
Węgierski lokal, więc obowiązkowo gulasz! G. próbuje ze mną pertraktować, ale namawiam go serdecznie - i nie żałuje swojego wyboru. D. - jak zwykle - eksperymentuje ze "specjalnością zakładu" - podobno też nie żałuje, chociaż czas oczekiwania na potrawę nieco mu się dłuży. I. jest niereformowalna - zamawia rosół.
13.00 Przejmuję stery. Oto dowód:

Prędkość maksymalna spada do 80km/h. Jakiegoś dziwnego respektu nabrałam do mojego samochodu....
Niemal bezwiednie przekraczamy granicę ze Słowacją i  - wspinamy się pod górę.
15.00 Przygoda na drodze. Poinstruowana o tym, że mam śledzić, czy aby nie zapali się czerwona lampka, oznaczająca przegrzanie skrzyni, nie zwracam uwagi na wskaźnik temperatury....Kiedy lampka od skrzyni się zapala, spod maski wydobywają się kłęby pary: zagotowała się woda w chłodnicy. Przymusowy postój i nerwowe zastanawianie się, czy wystarczy nalać zimnej wody, żeby bezawaryjnie potoczyć się dalej.
Spotykamy okaz miejscowej fauny:
Po konsultacjach telefonicznych z naszym mechanikiem i uzupełnieniu wody oraz - naturalnie - płynu ATF - ruszamy dalej.
Piękne krajobrazy górskie. Wreszcie las - to jest to, czego mi brakowało na południu: żywa zieloność drzew północy.
Zamek na skale - nie pamiętam, w jakim miasteczku, ale ja go znajdę i zwiedzę, obiecuję!


17. 30 Wjeżdżamy do Polski! Kierujemy się do Krakowa, unurzać się w brzydkiej cywilizacji - McDonalds wita nas standardowym kawałkiem sztucznego mięsa w sztucznej bułce. Bywalcy tego przybytku patrzą na nas, jak na ufoludki: jesteśmy przykurzeni, pognieceni, potargani - do tego mocno opaleni. Nasz samochód też nie należy do zwyczajowych pojazdów miejskich. Na parkingu małe zdziwienie - obok nas parkuje samochód z rejestracją.....grecką. Czyżby jechał za nami?
Kierujemy się ku domowi, najprostszą drogą. Na miejsce dotrzemy w nocy - rano znów wyjazd, tym razem pod Gorzów Wielkopolski: zawozimy I. na obóz harcerski. Ale to będzie zupełnie inna wycieczka, zupełnie innym samochodem.
Polska wita nas malowniczym zachodem słońca - w każdym zakątku świata jest coś pięknego do obejrzenia...Warto podróżować!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz