niedziela, 3 lipca 2011

Pożegnanie z przytupem


Ostatni dzień nad greckim morzem.
Rano jedziemy do miasteczka. Ja - rowerem, I. z D. - skuterem. G. zostaje na plaży - spotkał kompanów do grania w siatkówkę - żadna inna atrakcja go teraz nie pociąga. Opalony jest tak bardzo, że Polacy z pobliskiego obozu sportowego wzięli go za Greka i próbowali z nim rozmawiać po angielsku.....kiedy odezwał się czystą polszczyzną, zaciekawieni pytali, gdzie tak dobrze nauczył się języka.......
W miasteczku - obowiązkowa kawa i miejscowy przysmak w knajpce, gdzie gospodarz  pocieszał nas pierwszego, deszczowego dnia - ciasto z masą budyniową. Niepodobne do niczego, co dotychczas jadłam, ale bardzo smaczne. Potem puszczam rodzinkę na przejażdżkę, sama zaś udaję się na poszukiwanie prezentów dla najbliższych. Mam nadzieję, że koszulki z wesołymi osiołkami spodobają się naszym siostrzeńcom.
Po powrocie - plażowanie. Cieszę się naprzemiennym nurzaniem się w wodzie i lekturą w promieniach słońca. Mojej szalonej rodzince to nie wystarcza - wypatrują usługę pt. "przejażdżki na bananie" i - w ramach ostatniej atrakcji - postanawiają z niej skorzystać.
Mniej więcej na środku zdjęcia - tam gdzie pieni się woda, moja - spragniona ekstremalnych przeżyć - rodzinka zostaje wyrzucona do wody z nadmuchiwanego banana....


Niedzielny obiad przygotowujemy z własnych zapasów: smażona na jednorazowym grillu kiełbasa, zupa krem z kurek z torebki (I. uszczęśliwiona) oraz gar ryżu duszonego z warzywami. I żaden grecki restaurator nie będzie się na nas dorabiał - z całym szacunkiem dla smacznej, sobotniej musaki - rozsądek w relacji ceny produktu do jego wartości też powinien być jakoś utrzymywany.....



W oczekiwaniu na obiad, mały masaż pleców....
   
Po obiedzie, wyruszamy na ostatni rekonesans po miasteczku. Znowu w składzie: D. i dwie dziewczyny. Tym razem mi przypada w udziale zaszczytne miejsce na skuterze. G. - z racji spalonych pleców (brak kontroli rodzicielsko-kremowej podczas meczu), zostaje w zacienionym obozowisku z lekturą.
Podczas tej niewinnej przejażdżki, przekonujemy się, że nie tylko samochody mogą zaliczyć "bok" (tutaj ten tytułowy "przytup" na zakończenie pobytu) - nasz skuter też jest sprzętem wywrotnym: bardzo pomocne okazują się kaski i....moje długie spodnie. D. jest nieco mocniej poszkodowany, z racji piastowania "kierowniczego" stanowiska w pojeździe. Na szczęście, oprócz otarć, nic poważniejszego nam nie dolega i możemy dalej realizować plany. A w planach mamy ostatnie zakupy spożywcze: słone migdały, wino i oliwę. Nie, nie, nie - na Ouzo, którym zastawiona jest większość półek z alkoholem - już się nie nabierzemy!
Oddając skuter i rowery, spotykamy zmęczoną ekipę naszych kolegów z Balkan Express. Dopiero przyjechali, są wykończeni trasą i marzą tylko o odpoczynku, chociaż zapytani odpowiadają, że było fajnie.  Patrząc na nich utwierdzamy się w tym, że nasza decyzja o odłączeniu była słuszna - każdy odpoczął tak, jak lubi najbardziej. Przy okazji widzimy, że jest drugi samochód, który miał "przygodę" - jedna z przodujących toyot ma dość zmasakrowany bok, też zaliczyła przewrotkę w górach. Dowiadujemy się z ulgą, że nikomu nic się nie stało (w tym samochodzie było dwoje dzieci).
Wieczorem okazuje się, że G., pozostawiony w obozowisku, tak ochoczo korzystał z samochodowego radia i lampek, że rozładował akumulator. Miluś.....
D. szybko radzi sobie z problemem - umawia się na poranne ładowanie z sąsiadem obozującym obok. Mamy nadzieję, ze to tylko TEN problem, a nie coś poważniejszego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz