poniedziałek, 4 lipca 2011

Na północ

7.00 Wczesna pobudka. Tym razem nie na dźwięk budzika, ale "ptasząt" - napisane w cudzysłowie, bo pierwszym budzikiem jest natrętna wrona (może gawron - nie wiem, bo nie zdążyłam obejrzeć, zanim D. nie przepłoszył kraczącego ptaszyska). Drugi ptak okazuje się być nieco mniej hałaśliwy, co nie oznacza, że mniej drażniący - jego jednostajny gwizd mógłby obudzić nawet umarłego....Wygrzebujemy się z namiotów lekko poirytowani - ale i tak wstać trzeba wcześniej, żeby zdążyć zjeść i spakować się przed ceremonią ładowania akumulatora....
I. przygarnia rudego kota.
Dementuję - to nie jest ten sam kot, którego spotkaliśmy w Melniku, żadnego zwierzęcia nie przemycaliśmy przez granicę!






I.- kusząc kabanosami - robi mu sesję zdjęciową, godną króla zwierząt - po przejrzeniu zdjęć widzę, że rude kocisko ma ich tyle samo, co my wszyscy podczas całego wyjazdu. Ba! Są nawet filmiki z udziałem miłego kociaka. Nie dziw, że zadomawia się w naszym - szybko zwijającym się - obozowisku.


Przy okazji zabaw z kotem, okazuje się, że nasz sąsiad z kempingu - Turek z Niemiec, który odpoczywa na Thasos z żoną i mamą, całkiem nieźle rozmawia po.... polsku. O ile jestem w stanie zrozumieć, że naszego trudnego języka można się nauczyć przy odrobinie dobrej woli, nijak nie mogę wpaść na pomysł, skąd ten miły pan może znać piosenkę "Wlazł kotek na płotek".....
10.30. Landek z grzecznie naładowanym akumulatorem mruczy łagodnie, gotów do drogi (zastanawiamy się, co też może powodować jego rozładowywanie się - czyżby lodówka? lista spraw do mechanika rośnie....).
Żegnamy się ze Skala Potamią z lekkim żalem - wiemy, że raczej mało prawdopodobne, żebyśmy tu wrócili. Owszem - miło było beztrosko wygrzewać się na plaży i nurzać w lazurowym morzu, ale lubimy, podczas wakacji, robić coś więcej, niż tylko leżeć. A Thasos tego "więcej" nam nie oferuje. Nie jest to typowa grecka wyspa, nie ma "żyjących" miasteczek - te, które widzieliśmy, są nastawione na turystów. Nie bardzo lubimy taki  klimat. Potrzebujemy unurzać się w lokalnym klimacie - chodzić do knajpek, do których chadzają tubylcy, wejść w kontakt słowny z ludźmi, zamieszkującymi odwiedzany przez nas teren z dziada-pradziada, a nie tylko z kelnerami, zatrudnionymi na czas sezonu turystycznego. Nie interesują nas bary, oferujące wymyślne drinki ani lokale, w których można tańczyć do białego rana - to wszystko można mieć wszędzie - identycznie w Sopocie, Krakowie, Wrocławiu, Berlinie, Las Vegas i  Hurghadzie. Po co więc podróżować, żeby przeżywać wszędzie to samo? Nasze podróże służą poznawaniu odmienności. 
Wreszcie: piaszczysta plaża jest dla nas po prostu nudna. Z piaszczystych wybrzeży zdecydowanie wolę nasze - bałtyckie. A skoro mamy tyle zastrzeżeń - wiemy, że nie warto tu wracać - jest tyle pięknych, nowych miejsc do odwiedzenia i tyle miejsc idealnych, do których zawsze chcemy pojechać - jeszcze raz, jeszcze raz, i jeszcze raz - bez końca.
Niemniej jednak - na tak krótki pobyt po wyczerpującej i pełnej atrakcji podróży - Skala Potamia była całkiem dobra i chwała jej za to.

Udaje mi się zrobić fotkę kopalni marmuru (marną bo marną, ale jednak), którą zauważyłam jadąc dwa dni temu do Skala Potamii w strugach deszczu.


Zabieram też do domu małe okruszyny idealnie białego kamienia.
11.15. Prom zabiera nas i Landka na stały ląd, do Kavali. Pogoda w czasie rejsu nieporównanie lepsza, niż w drodze na Thasos - od początku do końca podróży widzimy drugi brzeg. W porcie posilamy się kawą i hot-dogami - i dobrze robimy, ponieważ wyjazd na autostradę okazuje się nie lada wyczynem - mimo włączonych trzech nawigacji. Nawigacje zresztą - to temat na dłuższą opowieść. Widocznie technikalia nie idą w parze z moim umiłowaniem do studiowania map papierowych. Nie lubię GPS-ów, bo uważam, że robią z ludzi - nadużywających tegoż ułatwienia - inwalidów i odbierają im dużą część przyjemności z podróżowania. Jednak dopuszczam sytuacje, w których są przydatne - ot, chociażby wyjazd z większych, nieznanych miast. Nawigacje chyba wiedzą o mojej niechęci do nich - i nie działają w mojej obecności. Nawet te, które wcześniej funkcjonowały bez zarzutu, przestają, po dłuższym pobycie w moim pobliżu. Jako pierwszy, podczas tej wyprawy, poddaje się Krzysztof Hołowczyc. Mimo jego wielokrotnych zapewnień: "ze mną zawsze dotrzesz do celu" - kończy współpracę z nami w najmniej stosownych momentach - na rozjazdach, w miastach w miejscach, gdzie należy przewrócić mapę na drugą stronę, albo akurat w momencie, kiedy śpię. Komputer z głosem pana Krzysztofa restartuje się wtedy malowniczo, następnie ładuje od nowa i znów rozlega się łagodny i pewny głos: "ze mną zawsze dotrzesz do celu". Po dziesiątym restarcie, po półgodzinnym błądzeniu w poszukiwaniu wyjazdu z Kavali, D. nie wytrzymuje i zwalnia p.Hołowczyca ze słowami: "odpieprz się!" - jakby tamten był w ogóle winien ułomności systemu. Niestety, druga i trzecia nawigacja również mają jakieś pretensje do świata, drogowskazy zaś w tym greckim mieście, rozstawiał chyba oszalały drogowiec, wyszedłszy z założenia, że co za dużo to nie zdrowo, a jak ktoś chce wyjechać, to w desperacji i tak drogę znajdzie. I racja!
13.30 -  zawierzywszy własnej intuicji, wyjeżdżamy wreszcie na autostradę w kierunku Thessalonik. Mijamy gaje oliwne - wreszcie mam okazję widzieć to, co kojarzy mi się jednoznacznie z Grecją! Jak na złość - właśnie teraz bateria aparatu tkwi w ładowarce. Po drodze oglądamy dwa spore jeziora i oddalające się - morskie wybrzeże. Ruszamy na północ.
Przez Macedonię przejeżdżamy dość szybko - oglądając bardzo ładne, spokojne i malownicze góry, które znamy już z drogi w odwrotna stronę. Śliczny przyrodniczo kraj - trochę spieramy się o to, czy najładniejszym z odwiedzonych przez nas krajów była właśnie Macedonia, czy Albania. Trudno to rozstrzygnąć. 
Nasz plan jest taki: za wszelką cenę nie nocować w dzikiej Serbii - a mamy do przejechania przezeń prawie 600km. Pokutują niemiłe wspomnienia z poprzedniego przejazdu przez to państwo - liczymy na to, że przez siedem lat może coś się zmieniło na lepsze?
21.30 Po przejechaniu kawałka Serbii, uznajemy, że chyba nie jest tak źle - drogi świetne, na granicy miło - celnicy przyjaźni i chętni do rozmów. Krajobraz południa kraju - równie malowniczy, jak macedoński. Góry zawsze są piękne. Postanawiamy zatrzymać się na kolację. Tym razem plejskavica i surówka (barbarzyńcy biorą też frytki). Pyszne. Kelnerzy nie znają rosyjskiego (co nas dziwi), znają za to angielski (co dziwi nas jeszcze bardziej). Jest tak miło, że kupujemy lokalne piwo dla naszego znajomego wielbiciela serbskich piw.
23:45 Mimo szczerych chęci - Belgrad oglądamy tylko z okien samochodu. Był chytry plan, że przenocujemy w jakimś miejscowym hotelu-motelu, żeby następnego dnia wybrać się na krótki spacer po mieście, ale rezygnujemy z niego z powodu braku miejsc. Trudno, jedziemy dalej, ale obiecujemy wrócić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz