poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Pierwszy dzień

 
Kiedy rozbijaliśmy obozowisko, panowały ciemności. Dlatego poranek był dla nas zaskoczeniem.




Obozowisko szybko ożyło - każdy zabrał się do ulubionych zajęć.




Ani śladu wieczornych kangurów.....
Po śniadaniu sprawnie spakowaliśmy się, pomachaliśmy na pożegnanie gościnnym gospodarzom i ruszyliśmy na podbój Macedonii.



Najpierw ruszyliśmy w górę, w poszukiwaniu górnej części Kanionu Matka.


Dojechaliśmy do granic ścisłego rezerwatu, nie udało nam się jednak dowiedzieć, którędy dotrzeć do Kanionu. Cóż - pojeździliśmy po okolicy, podziwiając macedońską wiosnę w pełnym rozkwicie. Było to dla nas bardzo ożywcze - przypominam, że tegoroczna zima w Polsce trwała aż do Wielkanocy - zostawiliśmy za sobą przyrodę ledwie-co budzącą się do życia - a tutaj zieleń traw, bzy i kasztanowce.





Plenery fotograficzne trafiały się na każdym kroku. Przedpołudnie spędziliśmy z aparatami w dłoniach, bezbrzeżnie oczarowani tym, co widzimy.










Górnego kanionu nie odnaleźliśmy, za to trafiliśmy na opuszczony kamieniołom - również dosyć malowniczy.






Wróciliśmy do Kanionu Dolna Matka. To co, widzieliśmy poprzedniego dnia wieczorem, w świetle słońca wyglądało jeszcze bardziej zachwycająco. Kanion utworzony na rzece Treska, wraz ze sztucznym zbiornikiem wodnym, powstałym przez zbudowanie tamy oraz monastyrami, do których prowadzi skalista ścieżka brzegiem rzeki, to jedna z bardziej znanych atrakcji turystycznych Macedonii.















Monastyr św. Andrzeja bardzo nastrojowy wewnątrz. I solidny na zewnątrz.






Po naszych przedpołudniowych zachwytach przyrodniczych, na których spędziliśmy sporo czasu, na Kanion Matka zostało go nieco mniej, biorąc pod uwagę dalsze plany turystyczne. Nie dotarliśmy więc nawet do połowy trasy. Cóż - będzie do czego wracać. Lubimy sobie zostawić takie nie do końca zeksplorowane miejsca, żeby mieć pretekst do kolejnej podróży.

Zwiedzanie stolicy Macedonii - Skopje - zostawiliśmy na koniec podróży, więc zahaczyliśmy tylko o przedmieścia, celem wymienienia pieniędzy i zaopatrzenia się w burki - przysmak, bez którego wyjazd na Bałkany byłby nieważny. Zmora nocna dietetyków oraz osób liczących kalorie lub próbujących ograniczać spożycie dzienne tłuszczu.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Burek
Tak, to jest właśnie burek.
W pierwszym podejściu udało nam się zakupić burki mięsne, serowe, szpinakowe oraz najnowszy wynalazek - burki pizzowe (z szynką i serem). Każdy smak znalazł swojego amatora. Sprzedawca był zadowolony, bo w jednej chwili wyprzedał cały asortyment.
Po napełnieniu sakw podróżnych tym, czego tam komu brakło, ruszyliśmy górskimi drogami w kierunku miejscowości Tetovo. Było malowniczo. Znów, pełni zachwytu, patrzyliśmy przez okna, nie mogąc oderwać wzroku od pofalowanych przestrzeni.







Po drodze mijaliśmy pasterzy z owcami.... 
 
 
...oraz wioski, zagubione w górach.
 


Tym sposobem - bezdrożami i drogami - dotarliśmy przed 17.00 do Tetova.



Tetovo jest sporym, tętniącym życiem ośrodkiem miejskim - spora to odmiana po przejechaniu tchnących spokojem górskich bezdroży.
W jednym z monastyrów, położonych nad samą rzeką Pena, podziwialiśmy galerię prac uczniów.

 

Głównym zabytkiem Tetova jest "Malowany Meczet" (Meczet Aladża, z 1459 roku), który w pełni zasługuje na swoją zwyczajową nazwę.






 Dymitr znalazł na dziedzińcu rozmówcę - wiekowego człowieka - który przedstawił nas imamowi, dzięki czemu weszliśmy do środka bez tłumu innych zwiedzających. Przekonaliśmy się, że wewnątrz dopiero widać cały kunszt artystów, wykonujących malowidła.





 
Zdjęcia są - niestety - średniej jakości, nie chcieliśmy nadużywać gościnności imama i pstrykaliśmy szybkie ujęcia, co przy słabym świetle dało - niestety - taki efekt.

Kiedy już nasyciliśmy się miejską atmosferą, ruszyliśmy w dalszą drogę - ku jezioru Mavrowskiemu. Tym razem - nie przez dzikie góry, ale też nie głównymi drogami, tylko przez zapomniane wioski. Nasze samochody wzbudzały zaciekawienie mieszkańców, którzy przyjaźnie do nas machali.
Dość interesującym przeżyciem były zakupy w lokalnym sklepie. Mięso było tak świeże, że przypuszczalnie jeszcze o poranku biegało w podskokach po okolicznych łąkach. Teraz - pod wieczór - smętnie zwisająca przed sklepem ćwiartka cielaczka odstraszała co wrażliwszych, dla innych stanowiąc zachętę i gwarancję świeżości.  Zakupiliśmy gotowe cevapcici - do samodzielnego usmażenia, zanurzony w zalewie ser, owoce i warzywa - wymieniliśmy ze sprzedawcami uprzejmości ("Poland? Poland? Lewandowski!!!!") i pojechaliśmy na poszukiwania miejsca noclegowego.
Nad jezioro Mavrovsko dotarliśmy już po zmroku - między innymi dlatego, że nasz Landi znowu miał problemy z przegrzewaniem się na górskich drogach. Znów dopiero rano przekonamy się, jak malowniczo jest wokół.
Tymczasem rozłożyliśmy obozowisko nad samym jeziorem. Rozbiliśmy namioty, rozpaliliśmy ognisko i usmażyliśmy zakupione cevapcici. Było przepysznie, tym bardziej, że zakupiliśmy też miejscowe czerwone wino. Kangur wieczorny znowu nam towarzyszył, rozrabiając ponad miarę - prawdopodobnie to on popchnął Dorotę, która wylała wino na moje spodnie. Bo jeśli nie kangur, to kto?
Kres biesiadzie położył dopiero chłód, który zagnał nas do namiotów.



 





 

 

 



 



 

 





 

 

 

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz